sobota, 30 czerwca 2018

Jeden składnik, który zmieni smak Twego nudnego ryżu z jabłkami

Kiedy ryż z jabłkami stał się klasyczną "zapchaj dziurą" i daniem na czarną godzinę sięgnęłam po jeden składnik, który zmienił wszystko. Nagle ryż stał się szlachetny i wyjątkowo subtelny.


Masło. Julia Child mówiła, że nie ma nic lepszego niż masło. Kurt Scheller twierdzi, że jeśli w jakimś daniu brakuje czegoś niewypowiedzianego to znaczy, że trzeba dodać masła lub śmietany. Ich teorię potwierdza podniebienie. Podczas ostatniego letniego lunchu w restauracji Water and Wine o którym możecie przeczytać tutaj zostały nam podane szparagi i fasolka szparagowa. Smakowały rewelacyjnie - niby tak zwyczajnie, a jednak zupełnie inaczej. Dlaczego? Dlatego, że do wody w której się gotowały dodano masła. W takiej maślanej emulsji już w domu ugotowaliśmy też brokuła i był to zdecydowanie najlepszy brokuł w naszym życiu. Nie dość, że chrupki to jeszcze taki ... delikatnie maślany. Zaledwie muśnięty tym maślanym smakiem. Rozpływam się tak nad tym masłem, ale naprawdę nawet taki zwykły ryż z jabłkami z dodatkiem masła (i soku jabłkowego, ale o tym zaraz) to jakaś zupełna petarda.

Sok jabłkowy. Pamiętam jak kiedyś rozmawiałam z Maią Sobczak, autorką bloga Qmam kasze. Maia opowiadała o tym jak jej syn uwielbia zacierkę na soku owocowym. Było to dla mnie objawienie. Przecież zamiast mleka czy wody do jaglanki, ryżu, kaszy manny, płatków owsianych mogę dodać soku. Taka kasza na soku nie wymaga dodatkowego słodzenia. Lubi się za to ze świeżymi owocami, orzechami i przyprawami korzennymi. My domową przyprawę do piernika sypiemy do owsianki nawet w lipcu radośnie podśpiewując przy tym Merry Christmas. Smakuje cudownie z truskawkami, czereśniami, borówkami, jagodami.

Ryż na wodzie z dodatkiem soku jabłkowego i masła to zupełnie inna odsłona przedszkolnego ryżu. Nagle sam ryż staje się szlachetnym składnikiem, który można jeść i jeść. Lubimy pakować go dzieciom do śniadaniówek i zabierać na pikniki. Ponieważ nie zawiera mleka nie boi się słońca. Jedliśmy go na polanie w lesie w towarzystwie świeżo zebranych jagód i na plaży (w towarzystwie świeżo nawianego piasku). Jest cudny i szybki!

Inspiracją do powstania tego przepisu były dania z naszej ukochanej restauracji Water and Wine 

piątek, 22 czerwca 2018

Skąd się bierze miód?

Pszczoły to jedne z najbardziej fascynujących stworzeń. Jak żyją pszczoły i jak powstaje miód opowiadali nam bracia i dziadek Tuszyńscy. 


W pasiece Tuszyńskich witają nas trzy pokolenia - dziadek, jego syn i wnuki (z żoną i narzeczoną). Senior rodu opowiada jak to jego własny dziadek i ojciec pozwolili mu zbudować ule kiedy był trzpiotem latającym po drzewach. Pierwsze ule, prawie siedemdziesięcioletnie, nadal stoją w pasiece i nadal służą kolejnym pokoleniom pszczół. Jego syn nie odziedziczył miłości do pszczół. Za to wnuki traktują pszczelarstwo jako swoje powołanie - słuchając ich ma się poczucie, że nie tylko wiedzą wszystko o pszczołach, ale że je po prostu szanują. Patrząc na pasiekę od razu czuje się, że jest to miejsce z długoletnią tradycją, którą przekazuje się w rodzinie z pokolenia na pokolenie. Nic dziwnego, że pasieka Tuszyńskich może poszczycić się białą czapką na niebieskim tle, czyli przynależnością do Sieci Dziedzictwa Kulinarnego Mazowsza. Więcej o tym znaku możecie przeczytać w tym wpisie.


Gdzie mieszkają pszczoły?

W ulach, oczywiście. Ul składa się z dwóch części - gniazdowej w której mieszka pszczela matka składająca jajka i miodnej, która jest zimową spiżarnią pszczół. Między dwiema częściami ula pszczelarze instalują kratkę odgrodową - dzięki niej królowa nie przechodzi do części miodnej i nie składa tam jaj. Z ula można wyjść tylko z części gniazdowej. Dlaczego nie ma wyjścia z ula w części miodnej? To proste - nikt nie chce, żeby miód był zanieczyszczony. Jest jeszcze jedna odpowiedź - pszczoły lubią się rabować (pszczoły z obcych uli potrafią przylecieć do innego ula i wykraść miód). Czy królowa w ogóle wychodzi z ula? Tak, ale tylko raz w swoim około 5-6 letnim życiu. Królowa wylatuje po to, żeby zostać zapłodnioną. Kolejne lata spędza w ulu. W drugim roku życia pszczela matka może złożyć nawet... 2000 jaj dziennie.


Ile żyją pszczoły?

czwartek, 21 czerwca 2018

Fasolka szparagowa, czyli lunch w kwadrans

Kiedy kończą się szparagi na pocieszenie pojawiaja się ona - dwukolorowa fasolka szparagowa. Można ją gotować, smażyć i zapiekać. My wrzuciliśmy ją do lunchboxa. 



Jak gotować fasolkę szparagową?

To proste. Weź garnek, zagotuj w nim wodę i dodaj tyle soli, żeby smakowała jak woda morska. Tak, trzeba będzie spróbować. Wrzuć fasolkę (ja obcinam końcówki, ale nie jest to konieczne) i gotuj około 10 minut. Ja lubię fasolkę al dente, taką którą stawia opór. Jeśli wolisz fasolkę mięciutką jak makaron z rosołu, zostaw ją we wrzątku na kolejne 2 minuty. Potem przelej lodowatą wodą (jeśli chcesz, żeby pozostała chrupka) i już.

Fasolki i szparagi owinięte w pieczone liście i skropione olejem były jedną z przystawek w restauracji Water&Wine. Zachwyciłam się tym, jak wspaniale smakuje prostota. Przecież warzywa i olej to coś, co mamy na wyciągnięcie ręki, co nie wymaga jakichś kuchennych akrobacji. Czasem te najprostsze rozwiązania są najgenialniejsze w smaku.

Naszą fasolkę w dwóch kolorach skropiliśmy olejem rzepakowym tłoczonym na zimno, posypaliśmy odrobiną sera pleśniniowego i hojną ilością orzechów włoskich. Wszystko włożyliśmy do lunchboxa i zabraliśmy do pracy. Prościej i lepiej się chyba nie da.


Czas przygotowania: 15 minut

Składniki:
100 g fasolki zielonej
100 g fasolki białej
2 łyżki sera pleśniowego
3 łyżki orzechów włoskich
2 łyżki oleju rzepakowego tłoczonego na zimno

1. Fasolkę dokładnie myjemy i możemy uciąć im końcówki.
2. W garnku zagotowujemy wodę i solimy tak, by smakowała jak woda morska.
3. Wrzucamy fasolkę i gotujemy na małym ogniu, aż będzie al dente (około 10 minut).
4. Przelewamy fasolkę zimną wodą.
5. Odcedzamy dokładnie.
6. Fasolkę skrapiamy olejem, posypujemy orzechami i serem.

niedziela, 17 czerwca 2018

Skąd się biorą jabłka w sklepie?

Kiedy robię szarlotkę albo prażę jabłka do owsianki  nie zadaję sobie pytania skąd one się w zasadzie wzięły, kto je zerwał, jak przyjechały do sklepu. Dzięki wizycie w gospodarstwie sadowniczym Marka Szymaniaka i jego żony mogę Wam pokazać, jak wygląda "jabłkowa droga".


Jabłonki niewiele wyższe od koszykarza posadzone są dość gęsto, bo co 1 metr. Każda z nich obsypana jest malutkimi jabłuszkami. Pod jabłkonkami ścielą się malutkie zielone spady, czyli jabłka które nigdy nie dojrzeją. Tak wygląda sad w połowie czerwca. Ale sezon zaczyna się tutaj wczesną wiosną.



W kwietniu sad wygląda przepięknie. Małe biało-różowe kwiatki są obietnicą dorodnych jabłek we wrześniu. Kwiecień i wczesna wiosna lubią zaskakiwać przymrozkami. Jabłoni nie otula się włókniną. Sposobem na ochronę kwiatów jest... spryskanie ich wodą. Niska temperatura zamienia wodę w lód, który otula kwiaty. Kwiaty pokryte lodem nie opadają. Dzięki temu przymrozki nie muszą skończyć się klęską nieurodzaju. To było dla mnie zaskakujące, że lód chroni kwiaty.


W maju i czerwcu drzewa odciąża się strącając najsłabsze owoce. Dzięki temu te, które są na drzewie mają szansę urosnąć i pięknie się wybarwić. Wybarwianie się jest bardzo ważne. Ludzie chcą kupować jabłka jednokolorowe -- mniej chętnie sięgają po jabłka, które z jednej strony są zielone, a z drugiej czerwone. Sadownicy starają się, by wszystkie jabłka soczyście czerwone lub zielone.

sobota, 9 czerwca 2018

Wiosenny ogród Water&Wine

Ogrody lubię raczej podziwiać niż się nimi zajmować. Jest jednak jeden ogród pośrodku którego mogłabym zamieszkać – to ogród ze wspaniałą restauracją.


fot. Maciej Stankiewicz

Water&Wine to miejsce tuż obok Nałęczowa stworzone przez Cisowiankę. Byliśmy tam na wiosnę tylko raz – dwa lata temu. O naszej ówczesnej wizycie możecie przeczytać w tym tekście. W tym roku pojechałam tam ponownie. Nie sama, oczywiście! Były wszystkie Damy W&W – Magda, Maia, Agata, Sylwia, Kasia, Agata i nasz ulubiony fotograf Maciej Stankiewicz. To właśnie jego zdjęcia możecie podziwiać. 

fot. Maciej Stankiewicz

Na miejscu przywitał nas srebrny water bar mieniący się w słońcu. Był to prawdziwy water truck! W nim zjawiskowa Ewelina, która jest kwintesencją kelnerki – rzeczowa, sympatyczna, doskonale znająca wszystkie składniki, słuchająca. Lampka idealnie schłodzonego szampana, domowe chorizo, karczek, półgęsek, sery z Mlecznej Drogi, kimchi i fermentowane marchewki. Tyle wystarczyło, żebyśmy wszyscy poczuli odprężający powiew lata. Uwierzcie, inaczej pije się szampana patrząc na piękną winnicę! Jest w tym coś hollywoodzkiego i sybarytycznego. Po prostu, wszystkie czułyśmy się na swoim miejscu.

fot. Maciej Stankiewicz

fot. Maciej Stankiewicz

piątek, 8 czerwca 2018

O jeden kawałek za dużo

Kiedy w czwartkowe południe wybieraliśmy się na rodzinny spacer nad Wisłę mieliśmy mnóstwo planów. Jeden kawałek ciasta przekreślił je wszystkie.

Gdyby czas można było modyfikować tak łatwo jak zdjęcia i po prostu wyciąć to ciasto... Zdjęcie zrobiłam 31.05.

Milczymy od ponad tygodnia. Nie ma nas na blogu, nie ma na Facebooku i Instagramie. Od ponad tygodnia walczymy z czymś, czego się zupełnie nie spodziewaliśmy.

Mam chwilę. Robię kubek ciepłej herbaty. W końcu odkrywam jakim przywilejem jest ciepła herbata... Przez ostatni tydzień ciepła herbata tylko wzmagała ból. Dzisiaj już mogę poczuć to kojące uczcie kiedy ciepła herbata powolutku dociera do każdej komórki twego ciała.

Długi weekend miał być taki wspaniały - kawa nad Wisłą, działka u przyjaciół, spotkanie z tymi, którzy mieszkają na końcu świata a przyjechali na moment, spotkanie z tą, którą kochamy a która właśnie wyjeżdża pomagać ludziom w Afryce, chrześniaki, dawno nie widziani przyjaciele. W końcu mieliśmy cztery naprawdę wolne dni.

Dzieci jednak namówiły nas na spacer nad Wisłą. I kawałek pięknie zielonego ciasta Wimbledon z serkiem mascarpone. Było pyszne, jak zwykle. Nad Wisłą było tak beztrosko i radośnie. Niby wolny dzień, a jednak całkiem pusto. Ospałe i rozleniwione miasto obiecywało odpoczynek.

Wieczorem córka bardzo źle się poczuła. Naiwnie myślałam, że to przez tę wodę gazowaną, której nigdy nie pijemy. Ale tak chciała jej spróbować, że nie miałam serca jej odmówić. Chwilę później ja poczułam, że ta woda wzięła też mnie.

Potem to już nie pamiętam niczego aż do sobotniego poranka. Nieprzytomne ścieżki wydeptywane między łazienką i kanapą. Najgorsze uczucie - kiedy jesteś tak słaba, że nie masz siły wstać i pomóc dzieciom. Chociaż słyszysz, że jest im trudno. Nie wiesz czy jest noc czy dzień, po omacku szukasz kolejnej butelki wody do której wsypujesz resztki elektrolitów z domowej apteczki. W przebłysku świadomości łapiesz za telefon i nagrywasz wiadomość z prośbą o pomoc. Budzisz się w dzień, który okazuje się sobotą. Woda, próby sprzątania, dzieci, woda z cytryną, lekarz. Byle nie zabrali nas wszystkich, mówisz sobie w myślach. Lekarzowi sugerujesz rotawirusa. Ona śmieje się w żywe oczy pytając czy przypadkiem nie byliśmy w jakiejś kawiarni. Byliśmy, tak, ale może to jednak wirus. Tak to się przecież panoszy. Lekarz daje skierowanie do szpitala jako wskazanie wpisując "salmonella". Na odchodne rzuca, że mówią o nas już w radio.

Minął ponad tydzień. Powoli wychodzimy na prostą. Ostatnie osiem dni ktoś nam wyciął z życia jak puzzel, który na siłę próbował włożyć do innego kalendarza niż nasz. Dostaliśmy tyle wsparcia od rodziny i przyjaciół ile tylko moglibyśmy unieść. Dostaliśmy też smsem link do przeprosin. Jak się naprawdę choruje to się nie ma siły na fejsa.

„Czy w tym roku będzie jeszcze Dzień Dziecka?” zapytał mój syn. „Nie mieliśmy przecież Dnia Dziecka!” Będziemy mieli najlepszy dzień dziecka. Jeszcze będziemy go mieli...