piątek, 27 czerwca 2014

Skąd się bierze czekolada?
[Nie znasz życia w gastronomii #3]

O czekoladzie, królowej słodyczy, rozmawiamy z Krzysztofem Stypułkowskim i Tomaszem Sienkiewiczem, właścicielami Manufaktury Czekolady Chocolate Story


C&D: Kto was nauczył robić czekoladę?

T.S.: Jesteśmy z wykształcenia informatykami, znamy się ze szkoły średniej. Mieliśmy pracę w korporacji, karierę, w sumie dobrze nam było. Pierwsze dwa lata w korporacji człowiek się bardzo dużo uczy, wszystko jest nowe i fajne. Ten trzeci rok zaczyna nużyć… Jak na początku byłem programistą, to przynajmniej robiłem coś namacalnego, że widać było rezultaty na ekranie. Potem awansowałem, ale miałem dość takiej pracy, bycia mrówką w dużej firmie. Któregoś razu na ognisku klasowym – takim organizowanym po dobrych kilku latach od matury – zaczęliśmy gadać, że fajnie byłoby coś własnego mieć, coś prawdziwego…

K.S.: Myśmy mieli taką wspólną potrzebę. Chciałem mieć własny biznes. Zresztą, większość ludzi przychodzi do korporacji z takim właśnie nastawieniem: popracuję, zarobię, otworzę, będę robił coś swojego. I często jest tak, że awansują i są skuci w złote kajdany: już nigdzie nie zapłacą ci więcej, więc siedzisz i nie chce ci się robić nic własnego, grzęźniesz w takim kisielu. Ludzie mówią o tym biznesie i potem nic z tego nie wynika. Ile to ja słyszałem: a gdybym miał wspólnika, a gdyby były lepsze czasy, a teraz mi się urodziło dziecko, a teraz wziąłem kredyt, może później, może za pięć lat. Ten czas nigdy nie jest odpowiedni…

Ale czemu czekolada?

T.S.: Czekolada głównie dlatego, że to jest ta rzecz prawdziwa, namacalna. Mieliśmy dość słabej czekolady.

K.S.: Ja jak byłem dzieckiem to marzyłem, żeby produkować czekoladę. Jak dzieciaki coś lubią, to chcą mieć tego dużo: lubię czekoladę, to chcę mieć dużo czekolady. A ja chciałem więcej, chciałem produkować czekoladę.

Ale czy wyście wiedzieli jak się do tego zabrać?

T.S.: Od tego zaczęliśmy – od czytania, jak to się robi. Są książki na ten temat, podręczniki. Można się teorii nauczyć, zwłaszcza, że my robimy czekoladę takim sposobem sprzed 150 lat, czyli bardzo przestarzałym. A to jest dobrze opisane. Próbowaliśmy zrobić miazgę na różne sposoby. Blender się zapychał, młynek do kawy spaliliśmy, są z tym pewne problemy…

wtorek, 24 czerwca 2014

Kozi ser / rozmaryn / lody czekoladowe / sorbet porzeczkowy

Co powstaje, kiedy spotykają się dwie osoby, które a) bardzo się lubią, b) bardzo lubią jeść, c) bardzo lubią przełamywać schematy? Powstaje dream team Chilli Bite i Crust&Dust. Zgrabny duecik wykorzystał warsztaty Grycan do stworzenia deseru, który deserem wcale nie jest. Połączenie lodów, sorbetu i wytrawnego sosu z koziego sera sprawia, że nagle lody - te, które kojarzymy z morzem, beztroskimi wakacjami, lepkimi palcami - stają się bohaterem czegoś nieoczywistego i niecodziennego. To lodowe "coś" jest świetną letnią przystawką albo przerywnikiem między kolejnymi grillowanymi daniami, jest też idealną odpowiedzią na deser dla osób, które "z deserów najbardziej lubią kiełbasę." Myślę, że spokojnie można byłoby to zaserwować twierdząc, że inspirację czerpałyśmy z dwugwiazdkowej restauracji Michelin albo Modernist Cuisine
Składniki na 3 porcje.


Czas przygotowania: 15 minut

Składniki:
150 ml śmietanki 36%
75 g dojrzewającej rolady koziej
2 gałązki rozmarynu
1 łyżeczka różowego pieprzu
3 kulki sorbetu porzeczkowego (użyłyśmy Grycan)
3 kulki lodów czekoladowych (użyłyśmy Grycan)

Pucharki do lodów lub talerze wkładamy do zamrażarki. Rozmaryn myjemy, osuszamy. Z jednej gałązki ściągamy igiełki, drugą gałązkę wkładamy do rondelka. Dodajemy śmietankę i pokrojony w kostkę ser. Cały czas mieszając gotujemy, aż ser się rozpuści. Zdejmujemy z ognia i przecedzamy przez drobne sito. Resztę rozmarynu drobno siekamy. Brzegi pucharków smarujemy sosem z sera koziego, oprószamy posiekanym rozmarynem, wkładamy po kulce lodów czekoladowych i sorbetu porzeczkowego. Oprószamy czerwonym pieprzem i podajemy natychmiast. 



poniedziałek, 23 czerwca 2014

Kompot rabarbarowo-jabłkowy

W sam raz na koniec sezonu rabarbarowego polecamy bardzo nasz kompot. Najlepiej smakuje wprost z lodówki. Kompot to dla nas synonim wakacji u babci, bo "za naszych czasów" nie było kubusiów, soczków w kartoniku z bohaterami Disney'a czy wody smakowej. Był za to wielki dzbanek kompotu z owoców sezonowych, który czekał na bandę rozbieganych i rozkrzyczanych dzieciaków. Nie piliśmy go ze ślicznych szklanek z IKEA (bo jej też nie było, przynajmniej w Polsce) tylko z emaliowanych kubków z takimi czarnymi plamami od złażącej emalii. Był taki orzeźwiający i pyszny, pełen rozgotowanych owoców, które można było wyciągać przykrótkim palcem...


Czas przygotowania: 30 minut

Składniki: 
4 pędy rabarbaru
4 jabłka
5 łyżek cukru
2 litry wody
3 goździki (opcjonalnie)

Rabarbar i jabłka dokładnie myjemy, obieramy, pozbywamy się gniazd nasiennych i kroimy w kawałki. Do garnka wlewamy wodę, dodajemy owoce i goździki. Gotujemy na małym ogniu przez 30 minut. Słodzimy do smaku. Chłodzimy i przechowujemy w lodówce.



piątek, 20 czerwca 2014

Opowieści z suchą krakowską w tle...rozwiązanie konkursu

Dziękujemy wszystkim za przesłanie swoich historii z Suchą Krakowską w tle. Oto trzy historie, których Autorki zostały nagrodzone przez firmę Olewnik.


Nagroda I
Sucha krakowska była stałym elementem kuchni mego dzieciństwa, mam więc z nią wiele dobrych wspomnień.
Przede wszystkim - powolne niedzielne poranki. Niedziela, dzień inny niż pozostałe, miał swój rytuał: przede wszystkim mogliśmy siedzieć w piżamach do południa! Wszyscy więc chętnie korzystali z tego przywileju i jeszcze w piżamach zasiadaliśmy do śniadania - przepysznej jajecznicy z kiełbasą krakowską i cebulką. Do tego obowiązkowo kakao, rozmowy i śmiechy!
Również wakacyjne podróże kojarzą mi się z tym smakiem. Pierwsze wyjazdy za granicę, koszty cięte do minimum, niewielki bagażnik załadowany po brzegi: walizki, namiot i torba z prowiantem. Standardowo konserwy (za którymi nikt nie przepadał), zupki w proszku i jedyne "normalne" jedzenie: kiełbasa krakowska. Nigdy nie dojechała z nami na miejsce docelowe - jej długość była odwrotnie proporcjonalna do kolejnych przejechanych kilometrów. Rodzice śmiali się że tylko po krakowskiej nie ma okruszków w samochodzie - zostaje za to bardzo intensywny zapach!
Teraz gdy sama mam dzieci, do naszej rodziny mąż przyniósł nowy zwyczaj związany z kiełbasą. Kanapki-żołnierzyki! Chleb, masło, krakowska, pomidor lub ogórek, pokrojone na równe kwadraciki, ustawione w równych szeregach - tworzą przepyszną armię na talerzykach naszych córek. Czasem za oręż mają dzidę-wykałaczkę, ale tak naprawdę jedyne zawody w jakich biorą udział, to te w których zakładamy się kto pierwszy zje całe wojsko. Akurat w tych zawodach dzieci nie mają z nami szans! 


Nagroda II
Babcia kupowała kiełbasę krakowską w autosklepie - taki autobusie, który co kilka dni jeżdził po wsii kupowało się tam różne super rzeczy - wafelki śmietankowe na wagę i właśnie krakowską. Tylko stamtąd była taka super.
Dziadek kroił tę kiełbasę w  plasterki, układał na chlebie i smarował cienko musztardą. Musiało być cienko. Za to plasterki kiełbasy były grube.
Jedliśmy to poźniej, siedząc na progu domu dziadków.

Uwielbiam krakowską do tej pory i mimo, że dziadków nie ma już obok mnie, zawsze jem ją tak samo - grubo pokrojoną posmarowaną musztardą. To takie moje jedzenie na wszystkie smutki.

Nagroda III
Krakowska sucha kojarzy mi się z wakacjami u dziadków i odświętnymi, niedzielnymi śniadaniami, podczas których hitem była kanapka złożona z bułki wrocławskiej z charakterystycznymi 2 poprzecznymi nacięciami na górze, masła ubitego przez babcię w dużym słoju, krakowskiej suchej oraz sałaty i rzodkiewki z przydomowego babcinego ogródka. Śniadanie obowiązkowo przed niedzielną poranną mszą, na którą chodziliśmy we trójkę- ja, babcia i dziadek. Była jednak taka niedziela w moim małoletnim życiu, że z jakichś powodów ten rytuał został zaburzony. Obudziłam się rano i zorientowałam się, że w domu nie ma babci... Zanim dziadek zdążył wytłumaczyć, gdzie jest i że zaraz wróci, ja wpadłam w histeryczny płacz. W życiu pięciolatka są pewne stałe elementy, które budują jego świat -dla mnie była to postać babci, której często towarzyszyłam w kuchni. Dziadek, dla którego w owym czasie nie byłam jeszcze godnym partnerem do rozmowy, nie mogąc sobie poradzić z moją histerią, postanowił rozwiązać problem po męsku... zamykając mi buzię kanapką. Okazało się, że smak kanapki z suchą krakowską był tym stałym elementem, który odbudował świat pięciolatka. A przynajmniej go uspokoił do czasu powrotu babci.



wtorek, 17 czerwca 2014

Kuchenne niezbędniki A.

[WPIS SPONSOROWANY]

W imieniu marki Bosch zapraszamy Was do wzięcia udziału w konkursie Mój Smak. Wystarczy, że wejdziecie na stronę internetową konkursu (dostępną TUTAJ) i stworzycie kolaż ze swoich ulubionych produktów spożywczych, narzędzi kuchennych czy gotowych dań, a macie szansę wygrać sprzęt marki Bosch. Możecie wykorzystać zdjęcia dostępne w aplikacji konkursowej - jest ich mnóstwo. Jeśli chcecie stworzyć coś bardziej osobistego, możecie też dodawać swoje fotografie.

Kiedy sami próbowaliśmy stworzyć wspólny kolaż szybko okazało się, że mamy zupełnie inne  spojrzenie na niezbędniki kuchenne i produkty niezastąpione. Postanowiliśmy zatem stworzyć dwa kolaże – jeden Magdy, drugi Adama. 
Dzisiaj chcemy pokazać Wam bez czego nie może żyć Adam i czym jest "jego smak."


Kruche ciasteczka i dobra kawa w porcelanowej filiżance to podstawa. Filiżanka jest o tyle cenna, że dostałem ją z okazji Dnia Ojca. Sezon na konfitury właśnie się rozpoczął, więc już teraz zamykam w słoiczkach truskawki po to, by cieszyć się nimi każdego dnia. Lubię dodawać je do owsianki, którą zwykle jem z migdałami, placków czy naleśników. Od pewnego czasu nie kupujemy też keczupu, bo wolimy nasz własny, domowy. Ciastka, kawa, konfitury i bakalie to podstawa mojej porannej rutyny.
Rózga, blender, mała tarka i patelnia to moje ulubione narzędzia kuchenne. Jestem niekwestionowanym mistrzem naleśników cienkich jak papier, koktajli truskawkowych i czereśniowych oprószonych otartymi na tarce migdałami i cynamonem. To jest właśnie "mój smak".

niedziela, 15 czerwca 2014

Kaffka Bistro, czyli miłość od pierwszego wejrzenia

Rzadko zdarza mi się przypadkiem wpaść do miejsca z którego nie chce mi się wyjść. Rzadko też chce mi się od razu oznajmić o tym całemu światu. Nie tylko w mediach społecznościowych.
W niedzielne przedpołudnie spacerowałam z moim czterolatkiem po Białymstoku. Było szaro, buro i ponuro. Nagle deszcz. Chcieliśmy biec do domu, ale nagle F. krzyknął "mamooooo, ptaszki! I ciastka." Ponieważ w ciągu kilku chwil deszcz zdążył się nieźle rozpanoszyć, wizja czegokolwiek z ptaszkiem i ciastkami była bardzo kusząca. 


Kaffka Bistro. Ogromne okna, jasne i przytulne wnętrze, duży wspólny stół i wielki uśmiech. To moje pierwsze wrażenie. Właścicielka pięknego uśmiechu bez pośpiechu i niepotrzebnej nerwowości, która zdarza się w tego typu miejscach (seria: przyjmij zamówienie, szybko nabij je na kasę w międzyczasie wypełniając łyżkę kawą, wyciskaj sok z pomarańczy jednocześnie podając innemu gościowi hasło do wifi) zapytała mnie na co mamy ochotę. Pierwszy plus: zauważyła, że nie jestem sama. Ja miałam ochotę na kawę, mój młody towarzysz na jagodziankę z bitą śmietaną. Drugi plus: jagodzianka była niezwykle świeża! Zaprosiła mnie do stołu, F. zapytała czy ma ochotę porysować. Potem przyniosła świetną kawę, jagodziankę z cudną kawką z sosu czekoladowego (logo lokalu) i zapytała o cukier. Nie słodzę kawy, a tutaj pierwszy raz tego żałowałam. W Kaffce, oprócz zwykłego cukru, podają cukier brązowy z lawendą i biały z płatkami róż. Pachną bosko!


Siedząc przy wspólnym stole zauważyłam wysoki blat przy oknie - idealny do pracy zdalnej. Mieści się na nim komputer, kawa, można wygodnie siedzieć, skorzystać z wifi i raz na jakiś czas odpocząć spoglądając na drzewa. 
Po nas do kawiarni weszło małżeństwo z dziećmi. Kaffka jest bardzo przyjazna dzieciom - i tym większym i tym mniejszym (tak, jest przewijak i dużo miejsca w toalecie!). 


Kaffka działa od 6 czerwca. Jej ogromną zaletą są godziny otwarcia: w tygodniu kawiarnia otwiera się o 7:30. Do 10:00 można załapać się na kawę za 5 złotych! Oprócz kawy i drożdżówek, można zjeść marcinka (takie ciasto z miliona warstw przełożonych bitą śmietaną), sernik i ciasteczka. Wkrótce Kaffka będzie serwować śniadania. Bardzo kibicuję temu miejscu, bo jest wyjątkowe, pełne świeżości i entuzjazmu. Wracam tam we wtorek! 

Kaffka Bistro, ul. Grochowa 11, Białystok
Strona na Facebooku: Kaffka Bistro 


piątek, 13 czerwca 2014

Brazylijski gulasz rybny

Z jakimi smakami kojarzy Wam się Brazylia? Z churrasco, czyli grillowanymi mięsami? Z kawą? Może ze zdrowymi jagodami acai? Przyznamy się z pewną dozą wstydu, że sami mieliśmy niewiele skojarzeń z kuchnią tak ogromnego kraju. Kiedy zaczęliśmy czytać o różnych regionach Brazylii okazało się, że jest to kuchnia niezwykle bogata, kolorowa i ...pikantna. Oczywiście, można w niej z łatwością odnaleźć także polski akcent. Rissólis to pierożki z wieprzowym farszem smażone w głębokim tłuszczu, które po wojnie stały się jedną z ulubionych przekąsek mieszkańców tego kraju.

W Kuchennym Atelier Piotr i Paweł gotowaliśmy brazylijski gulasz rybny, który jest niezwykle świeży i aromatyczny. Koniecznie musicie go spróbować, bo zupełnie nie przypomina tradycyjnego gulaszu - ryba gotuje się w mleczku kokosowym z dodatkiem limonki, chili i kolendry. Danie idealne na letnią kolację.




Czas przygotowania: 60 minut
Liczba porcji: 4

Składniki:
200 g ryżu białego
750 g filetu z łososia
2 łyżeczki soli
1 łyżeczka pieprzu
1 łyżka papryki słodkiej
2 limonki
3 ząbki czosnku
½ cebuli
1 papryka czerwona
1 papryka zielona
2 pomidory
garść liści kolendry
2 łyżki oliwy z oliwek
2 łyżeczki pieprzu kajeńskiego
600 ml mleczka kokosowego

Rybę myjemy, suszymy, kroimy w kostkę. Oprószamy solą, pieprzem i słodką papryką. Z limonek wyciskamy sok. Czosnek obieramy i drobno siekamy. Rybę mieszamy z sokiem z limonki i czosnkiem. Wkładamy do miski, przykrywamy folią spożywczą i zostawiamy na blacie na 15 minut. W międzyczasie, obieramy cebulę i kroimy ją w cienkie półplasterki. Paprykę czerwoną i zieloną myjemy i siekamy w cienkie plasterki. Pomidory myjemy i kroimy w cienkie półplasterki. Kolendrę drobno siekamy. Wszystkie warzywa mieszamy w dużej misce.
Na patelni rozgrzewamy oliwę z oliwek, kładziemy połowę warzyw, oprószamy kolendrą. Na warzywa kładziemy rybę, przykrywamy pozostałymi warzywami. Mleko kokosowe mieszamy z pieprzem kajeńskim i wlewamy na patelnię.
Wszystko przykrywamy i dusimy na małym ogniu przez 15 minut. Po tym czasie, patelnię odkrywamy i dusimy gulasz przez kolejne 25 minut bez przykrycia. W tym samym czasie przygotowujemy ryż zgodnie z instrukcją na opakowaniu.
Ugotowany ryż rozkładamy na talerzach i podajemy z rybnym gulaszem.

środa, 11 czerwca 2014

Chłodnik melonowo-ogórkowy z szynką parmeńską

Czy Polacy jedzą zupę codziennie? - pytają mnie o to Ci z którymi wychodzę na wycieczkę kulinarną po Warszawie (i tak, płacą mi za to, że z kimś jem i opowiadam mu o polskiej kuchni - praca marzeń!). Nie wiem czy wszyscy Polacy jedzą zupę codziennie, ale w moim rodzinnym domu zupy zabraknąć nie mogło i mama gotowała ją zawsze. Zawsze. Nawet, kiedy z nieba lał się skwar i łyżka ciepłej zupy była chyba ostatnią rzeczą o której marzyłam. W każdym razie, zupa była świętością.
Jak sobie przeglądam menu restauracji, magazyny kulinarne i blogi to dochodzę do wniosku, że zupa w polskim domu to naprawdę rzecz święta! Latem na stołach panoszą się chłodniki i zupy owocowe. Te ostatnie dzielą Polaków na tych, którzy się je uwielbiają i tych, którzy chętnie zjedzą makaron i popiją kompotem, ale łączyć tych dwóch nie chcą. Wracając do moich obcokrajowców - większość z nich wzdryga się na myśl o wymieszaniu kompotu z makaronem i śmietaną. Za każdym razem wprawia mnie to w zdumienie, bo zupę truskawkową uwielbiam!
Dzisiaj jednak mamy tutaj chłodnik z melona i ogórka w towarzystwie chipsów z szynki parmeńskiej.   Tak naprawdę chłodnik miał być zwykłym koktajlem, ale jakoś sypnęłam za dużo chilli i nie było odwrotu - musiał stać się chłodnikiem. Stąd te chipsy z szynki parmeńskiej. Swoją drogą, niezłe połączenie. 


Czas przygotowania: 10 minut
Liczba porcji: 4-6

Składniki:
600 g melona galia (dojrzałego) 
300 g świeżego ogórka
sok z 1/2 limonki
1 łyżeczka chili
2 plastry szynki parmeńskiej (lub szwarzwaldzkiej)
1 łyżeczka oliwy z oliwek

Melona i ogórka schładzamy w lodówce. Wyciągamy z lodówki, obieramy, kroimy w drobną kostkę i blendujemy na jednolitą masę dodając sok z limonki i chilli. Wstawiamy do lodówki na czas przygotowania szynki. Na patelni rozgrzewamy oliwę, kładziemy plastry szynki i podsmażamy z dwóch stron, aż będzie chrupiąca - około 2 minut. Zdejmujemy z patelni, delikatnie studzimy i łamiemy na mniejsze kawałki. Chłodnik wlewamy do szklanek (u nas literatki) i podajemy z czipsami z szynki. 

wtorek, 10 czerwca 2014

Niezbędniki kuchenne M.

[WPIS SPONSOROWANY]

W imieniu marki Bosch zapraszamy Was do wzięcia udziału w konkursie Mój Smak. Wystarczy, że wejdziecie na stronę internetową konkursu (dostępną TUTAJ) i stworzycie kolaż ze swoich ulubionych produktów spożywczych, narzędzi kuchennych czy gotowych dań, a macie szansę wygrać sprzęt marki Bosch. Możecie wykorzystać zdjęcia dostępne w aplikacji konkursowej - jest ich mnóstwo. Jeśli chcecie stworzyć coś bardziej osobistego, możecie też dodawać swoje fotografie.

Kiedy sami próbowaliśmy stworzyć wspólny kolaż szybko okazało się, że mamy zupełnie inne  spojrzenie na niezbędniki kuchenne i produkty niezastąpione. Postanowiliśmy zatem stworzyć dwa kolaże – jeden Magdy, drugi Adama. 
Dzisiaj chcemy pokazać Wam bez czego nie może żyć Magda i czym jest "jej smak."


Większość sprzętów, które uwielbiam to niezbędniki domorosłego cukiernika - miarki, szpatułki do wyjmowania ciasta, łopatki do równania kremów, rózga do kremu angielskiego i kilka(naście) blaszek do pieczenia ciast. Oprócz tego, w mojej kuchni nie może zabraknąć: jaglanki, którą jem na śniadanie i mojego ukochanego masła orzechowego od którego jestem uzależniona. Do czego używać masła orzechowego? Ja dodaję go do porannej jaglanki, ciasteczek, lodów, naleśników czy stir-fry. Jak każdy mam też swoje ulubione kubki i talerzyki - dlatego w kolażu znalazł się ten, który ostatnio mnie zauroczył. Z całej palety sprzętu Bosch najczęściej (czytaj przynajmniej raz na dwa dni) korzystam z blendera - koktajle, domowe masło orzechowe czy migdałowe, zupy kremy, bita śmietana i kremy do ciast. Tak wygląda mój smak i moja "wyprawka" kuchenna. 
A jaki jest Wasz smak? 

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Chlebek bananowy z makiem

Nawet kiedy za oknem upał i skwar, nigdy nie rezygnuję z pieczenia. Pieczenie ciast, kiedy wszyscy już śpią ma w sobie nieuchwytną magię. Lubię dokładnie odmierzać składniki, spokojnie przeglądać szafkę z „zapasami” podjadając co nieco. Uspokaja mnie dźwięk miksera ucierającego masło z cukrem. Cieszę się widząc jak ładnie rośnie drożdżowe ciasto, które kilka lat temu było moją piętą Achillesową. Dlatego widząc dojrzałe banany nie umiem się oprzeć i nie upiec kolejnej wersji ciasta bananowego. Lubię dodać do niego melasy, albo czekolady, czasem masła orzechowego lub migdałowego. Czasem słodzę je cukrem białym, czasem brązowym, a czasami przygotowuję totalnie zdrową wersję bez cukru, bez glutenu i bez jajek. Kiedy chlebek rośnie w piekarniku, ja mam czas na czytanie, malowanie paznokci albo słuchanie nocnych audycji w Trójce. Nie ma lepszego śniadania o poranku niż kawałek chlebka bananowego z serkiem lub twarogiem, a w mojej wersji de-luxe z masłem orzechowym i konfiturą z kiwi i limonki. Dlatego na zewnątrz może być nawet 40 stopni, a ja i tak będę piekła. 


Czas przygotowania: 75 minut

Składniki:

1 1/2 szklanki mąki
3/4 szklanki cukru
2 łyżki maku
1 łyżeczka sody
3 dojrzałe banany
1/3 szklanki oleju roślinnego
1/4 szklanki mleka
2 łyżki melasy (opcjonalnie)
2 jajka


Piekarnik nagrzewamy do temperatury 180 stopni Celsjusza. Blaszkę smarujemy delikatnie olejem roślinnym (można piec w standardowej keksówce - u nas blaszka na 6 małych keksów). W misce rozgniatamy widelcem banany, dodajemy olej roślinny, mleko, melasę i jajka. Dokładnie mieszamy. W drugiej misce mieszamy mąkę, cukier, sodę i mak. Łączymy ze sobą zawartość obu misek. mieszając je łyżką do połączenia składników. Gotową masę wlewamy do formy, wstawiamy do piekarnika i pieczemy około 60-70 minut (ciasto powinno się zezłocić, a patyczek włożony do ciasta po wyjęciu powinien być oblepiony kilkoma okruszkami. Ciasto bananowe nigdy nie będzie suche). Upieczone ciasto wyciągamy z piekarnika, pozostawiamy na blacie przez 10 minut. Po tym czasie, ostrożnie wyciągamy z blaszki. Serwujemy solo lub z serkiem typu Philadelphia. 


niedziela, 8 czerwca 2014

Jak używać mniej soli w kuchni?

[RELACJA Z WARSZTATÓW]

Sól podobno chroni od zepsucia - ale chyba czasem z nią przesadzamy, dostarczając naszemu organizmowi za dużo sodu, a nerkom - za dużo pracy. Badania pokazują, że spożywamy za dużo soli - nawet trzy razy więcej niż powinniśmy. A ile powinniśmy? Naukowcy z Harvardu twierdzą, że 1 łyżeczkę dziennie. Pewnie większości z nas wydaje się to ilością śmiesznie małą.  Nie tylko dlatego, że świadomie za często sięgamy po solniczkę, ale również dlatego, że dużo soli jest w półproduktach, z których korzystamy w kuchni, także w gotowych daniach ze sklepowych półek.
Producent Cisowianki (niskosodowej, oczywiście) zaprosił ostatnio blogerów - w tym nas - na warsztaty kulinarne „Cisowianka. Gotujmy zdrowo – mniej soli” poświęcone temu, jak gotować z mniejszą ilością soli. A. poszedł na warsztaty, które prowadziła Ewa Olejniczak, szefowa kuchni ostatnio pracująca w warszawskim InterContinentalu. Przedstawiamy dania przygotowane w trakcie warsztatu i kilka porad dotyczących ograniczania soli.



Na początku było trochę enigmatycznie - bo zamiast przepisów dostaliśmy tylko główne składniki dań do przygotowania:
szparagi / jaja / szynka
truskawki / arbuz / chilli
kaczka / ciecierzyca / botwinka
truskawki / sos anglaise

I co? Macie jakieś pomysły? Na warsztatach zagadka rozwiązała się dość szybko.

Na przystawkę - zielone chrupiące szparagi (gotowane w nieosolonej wodzie) z poszetowym jajkiem (czyli w koszulce) i kawałkiem dojrzewającej szynki parmeńskiej. Do tego winegret na bazie musztardy francuskiej. Nie trzeba dodatkowej soli, bo słona jest szynka. A poza tym nie ma co przykrywać solą smakowitego, kwaśno-słodkiego winegretu.


Zupa - w sam raz na ciepłe majowe popołudnie: chłodnik z truskawek i arbuza, z odrobiną białego wina. Podkręciliśmy go trochę chilli - dobrze, że użyliśmy tylko odrobiny, bo było naprawdę ogniste.


Danie główne - pierś z kaczki (smażona, niesolona) z duszoną botwiną, ciecierzycą, miodem i suszoną śliwką. Do tego pyszny sos z deglasowania patelni białym winem, również ze śliwką i świeżą natką pietruszki. Śliwka według oryginalnego przepisu pani Ewy miała być wędzona, ale to surowiec rzadki, wiele osób go nie lubi, nawet wśród kulinarnych blogerów. Chyba po raz pierwszy udało mi się dobrze zrobić pierś z kaczki - była miękka i soczysta. Niby robi się podobnie jak steki - ale trzeba na przykład wolniej rozgrzewać patelnię (tłuszcz z piersi musi się wytopić powoli). Miód, botwina, suszona śliwka - te dodatki pociągnęły kaczkę na słodką stronę smaku. I jeszcze żadnej dodatkowej soli. Może brakowało trochę kontrastu, ale kaczka na szczęście się słodyczy nie boi...


No i deser - świeże truskawki, sos angielski (mleko, śmietanka, żółtka z cukrem) i brandy snaps - słodkie rurki zwijane z cieniutkiego maślano-karmelowego ciasta (tym razem w wersji bez brandy...). Proste, choć kluczowy moment to zdjęcie sosu angielskiego z ognia we właściwym momencie. Jak się przetrzyma, to się zwarzy. A jak się zwarzy to wygląda jak jajecznica albo jakaś odmiana serka wiejskiego. Nie boję się przyznać, że mi się to przytrafiło. Ale wszystko dlatego, że kojarzyłem konsystencję sosu angielskiego, który jest bazą do lodów domowej roboty. A że my lody zawsze robimy na śmietance (bez dodatku mleka), to myślałem sobie "za rzadki ciągle, za rzadki". Smaku na szczęście mu to nie ujęło. W tym deserze chyba najłatwiej się obyć bez soli, choć kusiło trochę, żeby dodać szczyptę do ciasta na brandy snaps.


Przygotowaliśmy wspólnie bardzo przyjemne, dość łatwe, sezonowe menu. Truskawki, szparagi, botwina - pełnia sezonu w każdym daniu. A sól? Hm... rzeczywiście, nie była konieczna, choć szczyptę tu i tam bym przemycił. Na szczęście, są sposoby na to jak przemycić tylko szczyptę, a nie całą łyżeczkę.

Jak ograniczyć ilość spożywanej soli?

1. Ograniczyć ilość spożywanych "chrupaków" (chipsów, krakersów i paluszków) i półproduktów (sosów do makaronów, gotowych mięs do grillowania).

2. Przed soleniem, zastanowić się czy dodatki do naszego dania już same w sobie nie są słone. Przykład? Jajecznica z wędzonym boczkiem - boczek po wysmażeniu jest dość słony. Wniosek? Nie musimy doprawiać jajek. Chłodnik z melona z szynką parmeńską - szynka ma w sobie dużo soli, więc nie musimy solić zupy. Zasada jest taka - zanim poruszyć solniczką, pomyśl!

3. Posolić mniej niż byśmy chcieli, ale dorzucić do potrawy świeżych ziół. Tutaj warto pamiętać, że świeże zioła dodajemy pod koniec przygotowania potrawy - inaczej ulotnią nam się wszystkie olejki i nie oszukamy zmysłów niedoborem soli. U nas na daniach najczęściej ląduje posiekana świeża kolendra/bazylia/tymianek/rukola.

4. Marynować! Użycie soku z cytryny do marynowania mięs, ryb, owoców morza pozwoli na użycie mniejszej ilości soli. Po prostu, potrawa bardziej niż słona będzie kwaskowata. Może się to wydawać nieco dziwne, ale można spokojnie oszukać zmysły zastępując smak słony czymś innym. Przykład? Pieczona ryba. Wystarczy do środka włożyć kilka plasterków cytryny, bardzo delikatnie oprószyć solą lub nie dodawać jej wcale, upiec w piekarniku nagrzanym do 180 stopni Celsjusza przez 7-12 minut (w zależności od wielkości ryby).

5. Zaordynować sobie solny detoks. To akurat nie jest rada z warsztatów tylko rada mojej mamy. Moja mama przez jakiś czas bardzo dużo soliła, a potem przeczytała w jakiejś mądrej książce, że wystarczy 7 dni, żeby organizm oczyścił się z soli i ponownie nauczył się ją wyczuwać w potrawach. Przez cały tydzień mama nie soliła niczego i oczywiście wszystko wydawało jej się mdłe. Po tym czasie, zaczęła do jedzenia dodawać jakieś śladowe ilości soli, bo tyle jej wystarczyło. Odkryła na nowo świat smaków i aromatów w którym sól nie była najważniejsza. Od tamtej pory używa sporo ziół, warzywa skrapia oliwą z oliwek, a nie oprósza solą. Dzisiaj śmiejemy się, że można jej w prezencie kupować najdroższą sól świata, bo wystarczy jej do końca życia.

piątek, 6 czerwca 2014

Zupa cebulowa na białym winie

Zupa cebulowa to chyba najbardziej znane danie kuchni francuskiej. Poza tym, jakieś 6-8 lat temu była obowiązkową pozycją w menu większości polskich jadłodajni. Zawsze z kawałkiem bagietki (czasem chleba tostowego - tutaj spuścimy zasłonę milczenia) i serem. My lubimy ją bez sera i bez bagietki. Wtedy jest dużo lżejsza i jakoś estetyczniej wygląda (pewnie dlatego, że nie jesteśmy wielkimi fanami sera oblepiającego brzegi miski). 
Cebulowa to zupa idealna na małe przyjęcia. Wystarczy niewiele składników, kilka chwil i efekt "wow" gotowy. Jeszcze jedna uwaga: nie używajcie bulionu w kostce, bo nie będzie smakować tak szlachetnie. Mówcie co chcecie, ale kostka zostawia taki specyficzny film na języku i zębach, którego nie da się pomylić z niczym innym...


Czas przygotowania: 70 minut

Składniki:
3 łyżki masła
4 cebule
2 ząbki czosnku
2 liście laurowe
1 szklanka białego wina
3 łyżki mąki pszennej
1 litr rosołu wołowego

dodatki (opcjonalnie):
 bagietka i 100 g sera gruyere

Czosnek i cebule obieramy. Czosnek drobno siekamy, cebule kroimy w cienkie plastry. Na patelni rozgrzewamy masło i wrzucamy pokrojoną cebulę. Podgrzewamy na wolnym ogniu, aż cebula zmięknie i nabierze słomkowego, nawet jasnobrązowego koloru - potrwa to około 25 minut. Dodajemy czosnek i smażymy jeszcze 1 minutę. Na patelnię wlewamy wino, dodajemy liście laurowe i odparowujemy. Kiedy płynu będzie już niewiele, posypujemy cebule mąką i nadal smażymy ciągle mieszając około 2 minut.  Zawartość patelni przekładamy do garnka, dodajemy rosół wołowy i ciągle mieszając doprowadzamy do wrzenia. Gotujemy 15 minut na wolnym ogniu. Bagietkę kroimy w plastry, a ser ścieramy na tarce o dużych oczkach. Zupę wlewamy do żaroodpornych naczyń. Do każdego talerza wkładamy plaster bagietki, obsypujemy go serem i wstawiamy do piekarnika z grzaniem od góry. Wyjmujemy, kiedy ser i bagietka są zapieczone - zajmie to około 3 minut.