piątek, 31 października 2014

O podrobach

Kiedy byłam dzieckiem w naszej domowej lodówce często widziałam spodeczek z cielęcym móżdżkiem. Nie miałam ochoty go jeść, ale mój tata często dodawał go do jajecznicy. Dla dziecka - normalka. Czasami rodzice też kupowali cały wołowy "flak". Początkowo nie miałam pojęcia czym tak naprawdę był ten rzeczony "flak". Jak się później dowiedziałam był to krowi żołądek, który mnie zawsze fascynował. Dlaczego? Był cały pofalowany, miał charakterystyczne falbanki i kieszonki, a do tego ten niecodzienny kremowo-szary kolor... Lubiłam go dotykać i na niego patrzeć, chociaż flaczki nigdy nie były na liście moich ukochanych zup. Cynaderek mama nie robiła, bo "strasznie śmierdziały", jak zwykła mawiać. Ale ciocia cynaderki gotowała ochoczo. Standardowo serwowała je z sosem śmietanowym, czasami z grzybkami. Podobnie przygotowywała gulasz z serduszek czy płucka. Jak się jest dzieckiem, to wszystkie te podrobowe historie wydają się takie naturalne. 

szpik kostny 

czwartek, 30 października 2014

Jak marynować mięso bez soli?

Piersi z indyka czy z kurczaka czasami wydają się nam bardzo nudne i jednolite w smaku. Zwykle więc porządnie je solimy, dodajemy dużo pieprzu i ... wrzucamy na patelnię albo do piekarnika. Jednak można spokojnie marynować drób bez dodatku soli. Trzeba tylko pamiętać o kilku zasadach.

1. Daj mięsu czas

Solą można spokojnie oprószyć mięso tuż przed smażeniem i chwilę później cieszyć się jego smakiem. Marynaty potrzebują jednak więcej czasu, żeby dobrze "wejść" w mięso. Dlatego takie mięso trzeba przygotować poprzedniego dnia lub nawet dwa dni wcześniej. Drób marynuje się szybciej, więc całe piersi z kurczaka możemy włożyć do marynaty przed wyjściem do pracy. 


2. Dobierz składniki

Mięso będzie smakować tym, w czym je zamarynujesz. Brzmi banalnie, ale warto zwrócić uwagę na to, co wsypujemy do marynaty, bo bardzo trudno jest w prosty sposób wyciągnąć smak tego składnika z potrawy. Jeśli nie lubimy kminku, to go nie dodawajmy. Nawet, jeśli po marynowaniu zdejmiemy z mięsa pojedyncze igiełki, mięso będzie smakować... kminkiem.

Cytryna, maślanka, ocet, papaja czy świeży ananas to składniki kwaśne, które zmiękczą mięso. 
Sos sojowy, kapary, suszone pomidory dodadzą słonej nuty.
Odrobina cukru, miodu czy melasy sprawi, że podczas smażenia czy pieczenia mięso będzie miało ładny brązowy kolor.
Czosnek, imbir, zioła, mieszanki przypraw dodadzą mięsu smaku.
Olej, oliwa z oliwek sprawią, że składniki marynaty połączą się i będą równomiernie "rozchodziły się" po mięsie.


Amputowana ręka na Halloween

W tym roku trochę daliśmy się ponieść fantazji i przygotowaliśmy straszne desery: dżdżownice wychodzące z ziemi, babeczki czekoladowe z jadalną ziemią, zrobiliśmy własną dynię i ... amputowaliśmy rękę. Potem dokładnie obcięliśmy palce, żeby było weselej. Włożyliśmy wszystko do miski i sfotografowaliśmy na pamiątkę dla potomnych. 
Ręka jest dość słodka. Krew, jak to krew, też jest słodka - tylko nieco wiśniowa. Ręka i paluszki mają smak bananowy i ku naszej radości wypłynęły na wierzch naczynia. Ślady zbrodni widać zatem gołym okiem.


Czas przygotowania: 10 minut
Czas oczekiwania: 12 godzin

Składniki:
1 rękawiczka lateksowa
250 ml nektaru bananowego
1 litr soku wiśniowego

Rękawiczkę kilkukrotnie przepłukujemy wodą, żeby pozbyć się talku. Do rękawiczki wlewamy nektar bananowy i dokładnie ją związujemy. Wkładamy do plastikowego pojemnika i wstawiamy na noc do zamrażarki.
Przed podaniem, wyciągamy rękawiczkę z zamrażarki i wyjmujemy dłoń. Wtedy też zwykle odłamują się palce. Rękę i paluszki wkładamy do miski, wlewamy czerwony sok i podajemy. Nasza ręka rozpuszczała się w soku około godziny.


środa, 29 października 2014

Muffiny z jadalną ziemią

Czekoladowe muffiny, których wierzch obsypany został ... jadalną ziemią. Ziemia jest słodka i smakuje ciasteczkami Oreo. Bardzo prosty zabieg, który wyniósł pospolite czekoladowe babeczki na sam szczyt dziecięcej listy ulubionych słodyczy. Te chorągiewki z duszkami kupiliśmy w Tigerze, ale można zrobić je samodzielnie. Wystarczy wydrukować małe podobizny duszków, wyciąć je i przykleić do wykałaczek.
Inspiracją do zrobienia tych muffinów był nasz przepis na dżdżownice wychodzące z ziemi (znajdziecie go TUTAJ). Żelkowe robale wetknęliśmy w czekoladowy budyń posypany pokruszonymi ciasteczkami oreo i już. Jeśli macie ochotę na strasznie dobry i prosty deser, to nie musicie dłuższej szukać.

 
Czas przygotowania: 30 minut

Składniki:
1  szklanka mąki pszennej
1/4 szklanki kakao
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 szklanki cukru
1 szklanka maślanki
2 jaja
1/4 szklanki oleju
1/2 tabliczki gorzkiej czekolady
10 ciastek Oreo


Piekarnik nagrzewamy do temperatury 180 stopni. Blaszkę na muffiny wykładamy papilotkami. 
Mąkę, kakao, cukier i proszek do pieczenia mieszamy w jednym naczyniu. W drugiej miseczce mieszamy jajko z maślanką i olejem. Łączymy zawartość obu miseczek do połączenia składników - nie mieszamy za długo, żeby nasze muffiny nie były twarde i gliniaste. Powstałą masą wypełniamy foremki do 3/4 ich wysokości. Wstawiamy do piekarnika na około 20 minut - po 15 minutach warto sprawdzić patyczkiem, czy nasze muffinki są już upieczone (jeśli są upieczone, patyczek będzie czysty).
W czasie, gdy pieką się muffiny przygotowujemy jadalną ziemię. Do misy blendera wrzucamy ciastka i miksujemy około 10 sekund do powstania sypkiego "piasku". Piasek przesypujemy do głębokiego talerza.
Gotowe muffiny wyciągamy z blaszki i studzimy je. Do rondelka wrzucamy czekoladę i ciągle mieszając rozpuszczamy ją. Górę babeczki zanurzamy delikatnie w czekoladzie (pozbywamy się jej nadmiaru "wycierając" muffinka o brzeg rondelka), a potem w jadalnej ziemi. Gotowe! 


poniedziałek, 27 października 2014

Belvedere - jesień w Łazienkach Królewskich

[RECENZJA]


Reprezentacyjny park w Warszawie, idealnie przystrzyżone trawniki, pawie z dumą prezentujące swoje pióropusze i wiewiórki profesjonalnie żebrzące o jakieś smakowite kąski. A pośród tych wspaniałych okoliczności przyrody restauracja Belvedere w Pomarańczarni. Po remoncie, w nowej odsłonie. Piękne wnętrza, które zaprojektował Boris Kudlička, scenograf Opery Narodowej, sprawiają, że nawet siedząc w oranżerii możesz poczuć się, jakbyś ciągle był w parku.
Sielskość tej scenerii dynamizuje jednak menu autorstwa Adama Komara. Polskie, sezonowe składniki i międzynarodowe inspiracje nie pozwalają popaść w nudnawą parkową idyllę.


Zaczęliśmy od foie gras z piernikiem (który po bliższym poznaniu okazuje się być bardziej podobny do aksamitnego brownie), mirabelkami i amarantusem. Połączenie kremu z gęsich wątróbek z czekoladowo-korzennymi nutami i kompotowymi mirabelkami, które napiły się słodkiego porto jest błyskotliwe. I jeszcze jeden drobny dodatek: chrupiący, nieco orzechowy w smaku amarantus. Ziarno, po prostu ziarno. Jego tekstura skutecznie odwraca uwagę od gładkiej, maślanej konsystencji wątróbki i brownie.



Zupa - krem jabłkowo-porowy - jesienna do bólu. Pikantna jest raczej tylko z nazwy w menu, to chyba najbardziej domowo smakujące danie w Belvedere. Ma bogaty, pełny smak i sycącą konsystencję, w której - aby nie zanudzić się kremem - raz po raz trafiamy na podłużne kawałki skarmelizowanego pora i na niewielkiego pierożka ravioli z delikatnym, ziemniaczanym nadzieniem. Coś jak mikroskopijny ruski pieróg, który ukrywa się niczym łódź podwodna u wybrzeży Szwecji. Gdyby tylko jeszcze to nadzienie było ciut wyrazistsze... Ale to i tak zacne danie!


Okoń na pierwsze danie główne. A do niego słoneczny mus dyniowy, chipsy z jarmużu i konfitura z jarzębiny. Labraks cudownie wilgotny, rozpada się pod widelcem się na równiusieńkie kawałeczki. Skórka chrupie, smak naturalny, bez żadnych kombinacji - dobra ryba nie potrzebuje zbytku. Dla musu dyniowego z dodatkiem limonki można żałować, że zamiast widelca nie podają do tego dania silikonowej łopatki, która nie pozwoliłaby ani grama ominąć. A do tego kontrastująca smakowo i kolorystycznie jarzębina. To niesamowite uczucie, kiedy siedzisz w parku, patrzysz na jarzębinę za oknem i jarzębinę na talerzu. Zaczynasz myśleć, że nic nie jest przypadkowe.

Po okoniu zaczynamy odpływać w stan błogiego najedzenia, a tu kelnerzy niczym mistrzowie pływania synchronicznego stawiają przed nami czarny talerz, na którym króluje comber z jelenia na różanym musie, obok kurki w teriyaki (zmyłka dla tych, którzy pomyślą że kwaśno-octowe), kruszony pumpernikiel, kawałek ciasta z rozmarynem i biała piana z rokitnika. Dziczyzna na bogato - trzeba mieć dobrą pamięć lub dobry notes, żeby to wszystko spamiętać. Comber soczysty i delikatny, choć oczywiście można by się spierać o to, czy aby nie za mocno wysmażony. Wszystko smakuje znakomicie - dziko i leśnie, chciałoby się napisać.


Ucztę kończymy gateau czekoladowym z sosem na bazie wódki Goldwasser (z dodatkiem złota) i lodami z pigwy. Do tego gruszka marynowana w koniaku. Ciasto kremowe i nasycone czekoladą w każdym kęsie. Umiejętnie balansuje na linii, która rozdziela miłośników mlecznej i deserowej czekolady. Za to goldwasser, czyli likier ziołowo-korzenny niknie gdzieś w cukrowym żelu i smakuje trochę jak lizak z drobinkami skórki pomarańczowej. Ale lody z pigwy to mistrzostwo – śmietankowe, ale kwaskowate jak należy, pozwalają na złapanie dystansu do czekolady, która lubi dominować.


Restauracja Belvedere pokazała nam doskonałą mieszankę klasyki, pomysłowości i wyrafinowania. Eleganckie dania w karcie puszą się jak pawie w Łazienkach - ale mają powody, jeśli tylko wszystkie smakują tak wybornie jak te, które zjedliśmy. Czy nie zaskakujące jest połączenie kiszonego ogórka z czarną truflą w zupie kremie albo jesiotra z jałowcem i kakao? Pomysły na sezonowe dania doskonałe, lifting wnętrza robi wrażenie (niesamowite są kameralne loże na piętrze). Tylko straszna szkoda, że Belvedere nie proponuje w obecnym sezonie menu degustacyjnego. Miłośnicy dobrej kuchni powinni zdecydowanie spróbować więcej niż jednego dania.


sobota, 25 października 2014

Jak smakuje bezkompromisowe espresso?
[Rozmowa #6]

O tym, po co pali się kawę, jak odróżniać jej smak i o tym, czy warto sobie kupić ekspres ciśnieniowy rozmawiamy z Bartkiem Koziną, znawcą kawy, właścicielem krakowskiej palarni kawy i kawiarni Karma, mistrzem i wicemistrzem Polski w kategorii cup tasting.


C&D: Parzymy kawę w domach, w kawiarniach, obserwujemy jak espresso spływa do filiżanek, wszystko widać jak na dłoni. A palenie kawy jest bardziej tajemnicze, kupujemy kawę już wypaloną. Po co właściwie pali się kawę?

B.K.: Kawę się pali po to, żeby nadać jej smak, to znaczy – żeby zmienić jej oryginalny smak. W trakcie palenia można nad smakiem kawy pracować, jeśli tylko ma się umiejętności, wiedzę, doświadczenie, dobry piec… Można wpływać na kwasowość, słodycz, gorycz, wszystko można do pewnego stopnia regulować. Ale jeśli czegoś nie ma w surowym ziarnie – na przykład słodyczy – to wypalając to ziarno i próbując wszystkich możliwych metod, spędzając godziny, dni, tygodnie nad tą jedną kawą, nie jesteśmy w stanie wydobyć czegoś co nie istnieje. Ziarno musi posiadać te cechy, które chcemy w czasie palenia „wyciągnąć”.
Poza tym, coraz więcej ludzi nie chce już palonej kawy, ale używa zielonego ziarna… Ostatnio zrobiliśmy cupping czterech zielonych kaw. Jak zaleje się niepalone ziarno, to powstaje z tego bardzo fajny napój. Dietetyczne, wspomaga odchudzanie, (choć to już podobno nieprawda) więc próbuje się używać zielonej kawy jak zielonej herbaty. Jest słodsza i nie ma goryczy. Ale musi to być zielone ziarno wysokiej jakości. Przypuszczam, że zalewanie robusty mogłoby przynieść zupełnie kiepski efekt.

Robusta jest znacznie gorsza niż arabica?

Jest prymitywna. Czuć to w kawach rozpuszczalnych. Ma prosty smak. Chociaż w Norwegii jest palarnia, przygotowują świetne kawy, mają ponad stuletnią tradycję, a w ich magazynie widać worki z robustą, dla nieco mniej wymagających klientów. Ale zasadniczo nikt, kto poważnie podchodzi do jakości kawy nie decyduje się na takie rzeczy. My wiemy, jak jest uprawiana nasza kawa, na jakiej plantacji, na jakiej wysokości rośnie, jakie to odmiany, nawet ile pan Rodriguez płaci pracownikom i jakie dostają posiłki.

piątek, 24 października 2014

Dyniowe whoopie pies

Może trochę nierówne. Może zbyt wyrośnięte. Może zbyt pękate. Może niezbyt artystyczne. Może to najlepsze ciastka, jakie kiedykolwiek upieczesz. Uwielbiamy whoopie pies, bo to ani ciastka ani ciasto. To taki mariaż ciasteczka i tortu, w wersji mini. Ciastko jest małe, miękkie, pękate, wilgotne od dyni i pachnące od przypraw korzennych, które zawsze na początku września robimy z tego przepisu. Krem to po prostu mascarpone z cukrem pudrem. Tradycyjny krem do whoopie pies to marshmallow fluff, czyli taki słodki krem na bazie syropu kukurydzianego i białek. My jednak wolimy delikatniejsze i mniej słodkie mascarpone.
Ciastka wymyślili Amerykanie (bo któżby inny), którzy podobno brali je do pracy w pole. Dlatego są takie duże i słodkie. Takie jedno ciacho świetnie się sprawdza jako drugie śniadanie. I naprawdę warto dla niego robić puree dyniowe (z przepisu na ciasto dyniowe)  i tę przyprawę. 

Przepis inspirowany książką Baked: New Frontiers in Baking.


Czas przygotowania: 60 minut

Składniki: 
2 szklanki mąki pszennej
1/2 łyżeczka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody
1 szklanka brązowego cukru 
1/2 szklanki oleju roślinnego
2 szklanki puree dyniowego 
1 jajko
100 g serka mascarpone
3 łyżki cukru 

Piekarnik nagrzewamy do temperatury 180 stopni Celsjusza. Mąkę mieszamy z proszkiem do pieczenia, sodą i przyprawą dyniową. W oddzielnej misce dokładnie mieszamy brązowy z cukier z olejem roślinnym, puree dyniowym i jajkiem. Miksujemy wszystkie składniki do otrzymania jednolitej masy.
Blaszkę wyściełamy papierem do pieczenia. Za pomocą łyżki do lodów lub łyżki do zupy nabieramy ciasto i układamy na blaszce ciastka zostawiając między nimi 3 cm odstępu. Wstawiamy do piekarnika i pieczemy 10-12 minut (aż patyczek włożony do środka zostanie suchy). Ciastka wyciągamy z piekarnika i studzimy.
Mikserem mieszamy mascarpone z cukrem pudrem do uzyskania puszystej masy. Bierzemy do ręki ciastko, smarujemy jego płaską część kremem i przekładamy kolejnym ciasteczkiem. Ciastka przechowujemy w lodówce do 3 dni. 


środa, 22 października 2014

Dynia na Halloween - Jack O'Lantern

Wiemy, że to taki absolutnie importowany sposób radowania się z jesieni. Specjalnie podkreślamy słowa "radość" i "jesień", bo właśnie o to chodzi w Halloween. Przynajmniej dzisiaj.
Przez pewien czas mieszkaliśmy w USA, kraju Halloween. Przed wyjazdem zupełnie sceptycznie podchodziliśmy do tego święta sądząc, że jest przereklamowane i trochę głupie. Na miejscu okazało się, że przereklamowane to jest świętowanie Halloween made in Poland.
Amerykanie uwielbiają jesień. Od początku września wszystkie domy, sklepy, ogrody, restauracje przystrojone są dyniami, patisonami, pomarańczowymi kwiatami, chryzantemami, te ostatnie nam kojarzą się jedynie z grobami. Wszyscy piją kawę z przyprawą dyniową, w piekarniach można kupić bułki cynamonowe z dynią czy dyniowe bajgle i gofry. Kulminacją tej jesiennej radości jest właśnie Halloween. Dzieciaki z podstawówki nie mają tego dnia lekcji, ale razem z nauczycielami przebierają się i organizują wesołe parady. Wieczorem dzieci (z rodzicami!) chodzą po domach i są tak cudnie poprzebierane. Nie chodzą wszyscy, nie wszyscy też otwierają. Ale wygląda to trochę jak kolędowanie u nas za Bugiem - puk, puk, otwierają albo nie, wchodzisz, wypełniasz rytuał. A przy okazji, poznajesz dzieci sąsiadów, rozmawiasz z nimi, czujesz się członkiem jakiejś wspólnoty. W Polsce Halloween to bale przebierańców rodem z Piły 2 i dynie. Wszystko pojawia się i znika jednego dnia.
My mamy na balkonie dynię od kilku dni, bo nasze dzieci bardzo chciały ją zrobić. Możecie posłuchać piosenki, która zainspirowała je do poproszenia dziadka o wielką pomarańczową banię. Nasz Jack O'Lantern powstał w ciągu godziny. Dzieci nie mogły doczekać się, kiedy w końcu zajdzie słońce i nasza dynia zaświeci. Świeci codziennie, a wieczorne zapalanie świeczki stało się miłym rytuałem. 



Jak wykrawać dynię z dziećmi?

1. Kup sporą dynię. Najlepiej taką, która jest kształtna i utrzymuje równowagę. Lepsze są trochę wyższe niż niskie, a szerokie. Po prostu, takie wyższe łatwiej się wykrawa.

2. Przygotuj przestrzeń do wyciągania miąższu z dyni. Rozłóż na podłodze gazety (albo duże arkusze szarego papieru) i na środku połóż dynię. Dzięki temu, miąższ zostanie na papierze, a nie pod stołem, lodówką, szafkami i płytką.

3. Przygotuj ostry nóż, łyżki (mogą być takie do zupy) i marker. I małe świeczki też.

4. Wykrój górę dyni (ok. 4 cm). Staraj się wykrawać ją pod kątem 45 stopni tak, żeby pokrywka dobrze się trzymała.

5. Wyciągnij pestki i za pomocą łyżek do zupy wydłub ze środka miąższ. Ile? Tyle, żeby nie było tam żadnych "niteczek" łączących pestki z pozostałą częścią dyni. Ta część zajmuje najwięcej czasu, ale jest też najmilszym elementem zabawy dla dzieci.

6. Narysuj dyni oczy, nos i usta. Możesz to wcześniej zrobić na brązowym papierze, a potem przerysować.

7. Wytnij twarz zgodnie ze swoim rysunkiem. Jeśli na dyni zostały linie z malowania można je wytrzeć albo zignorować. W końcu w ciemności nie będzie ich widać.

8. Zapal tealight, wstaw do środka dyni, przykryj pokrywką i trzymaj na balkonie. 

9. Zwiń papier i wszystko wyrzuć. 








poniedziałek, 20 października 2014

Zupa ramen - bez soli!

Wiele osób na słowo "sól" reaguje dość żywiołowo. Albo są w grupie, która bez soli nie wyobraża sobie życia i dosala wszystko albo próbują ograniczyć ilość spożywanej soli. Ponieważ większość z nas zupełnie bezwiednie przekracza zalecaną dzienną dawkę spożycia soli (czyli jedną łyżeczkę), chcemy pokazać jak można zupełnie świadomie odstawić solniczkę na półkę.
Po pierwsze, warto pozbyć się nawyku dosalania. Po drugie, przygotowując różne dania warto zastanowić się czy składniki użyte do ich przygotowania nie zawierają naturalnie występującej w nich soli. Suszone pomidory, ser feta, kapary są bardzo słone i z powodzeniem wystarczą, by nadać potrawom wyrazistego smaku. Jeśli szukacie przepisów na doskonałe dania bez soli, to polecamy galette ze śliwkami i serem pleśniowym oraz sałatkę z wędzoną makrelą i jeżynami.
Dzisiaj przepis na zupę ramen. Bez soli, oczywiście. Zupa ramen to japoński przysmak na bazie klarownego wywaru rybnego lub mięsnego, który często doprawia się sosem sojowym. Sos sojowy to naturalnie słony produkt, więc do zupy nie dodawaliśmy ani jednego kryształka soli. W każdym regionie Japonii ramen przygotowuje się nieco inaczej i serwuje z innymi dodatkami. Właśnie za to ją lubimy - ramen stwarza mnóstwo możliwości. Można do niej dodać szalotkę, albo posiekane tofu, albo odrobinę uduszonej dyni, albo pieczarki, albo chili, albo wszystko na raz. Najważniejszy jest przezroczysty, intensywny wywar. Lubimy ją najbardziej w chłodne jesienne wieczory, bo świetnie rozgrzewa.

Wpis powstał we współpracy z Cisowianką w ramach akcji "Gotujmy zdrowo - mniej soli".  


Czas przygotowania: min. 2 godziny

Składniki:
2 udka z kurczaka
3 skrzydełka z kurczaka
2 cm korzenia imbiru
3 ząbki czosnku
1 cebula
3 łyżki oleju
6 grzybów shiitake 
2 szalotki (białe i zielone części)
1 papryka chili
5 łyżek sosu sojowego
1 łyżka ostrego sosu 
300 g makaronu ramen

Cebulę drobno siekamy. Czosnek i imbir obieramy i kroimy w cienkie plasterki. Na dno garnka wlewamy olej, wrzucamy czosnek, cebulę i imbir. Smażymy na wolnym ogniu mieszając raz na jakiś czas, aż nabiorą brązowego koloru - ok. 20 minut. Do oddzielnego garnka wkładamy umyte udka i skrzydełka, grzyby shiitake, zalewamy 2 litrami wody i gotujemy na wolnym ogniu. Dodajemy podsmażony czosnek, imbir i cebulę i gotujemy kolejne 1,5 godziny. Szalotkę siekamy drobno, chilli kroimy w cienkie plasterki. Po upływie 1,5 godziny rosół przecedzamy do drugiego garnka.  Z rosołu wyciągamy grzyby, które siekamy w plastry. Udka obieramy z mięsa. Do ugotowanego rosołu dodajemy: 2 szklanki wody, posiekane szalotki (części białe i zielone), paprykę chilli, sos sojowy, ostry sos i makaron ramen. Gotujemy 3 minuty i podajemy z tym, co lubimy najbardziej (my dodaliśmy jeszcze szczypiorku i odrobinę chili). 


niedziela, 19 października 2014

Karmelowa trufla w kakao i niespodzianki od Wedla

[KONKURS]

Nowa czekolada karmelowa od Wedla to dla nas zupełne zaskoczenie, bo świetnie nadaje się do deserów. Pisaliśmy jakiś czas temu o obłędnym musie karmelowym z owocami, który sprawdza się na wszelkich imprezach i smakuje absolutnie wszystkim. 
Mamy pewną słabość do Wedla, słodkich kremów pistacjowych, torcików marcepanowych, a szczególnie do pralinek z pomarańczowym likierem Grand Marnier, których możemy zjeść niezliczoną ilość, za którymi tęsknimy i które przywołują na myśl same miłe chwile. 
Dzisiaj chcemy Was namówić na przygotowanie karmelowych trufli według przepisu Maestro Czekolady, Janusza Profusa. Są genialnie proste i świetnie sprawdzają się jako jadalny prezent. 
Mamy też dla Was niespodziankę od firmy LOTTE Wedel. 


Czas przygotowania: 30 minut
Czas oczekiwania: 3 godziny

Składniki:
130 g czekolady karmellove 
50 ml śmietanki 36%
15 g miękkiego masła
50 g kakao 

Czekoladę siekamy i wrzucamy do miski. Śmietankę zagotowujemy i zalewamy nią czekoladę. Odstawiamy na 3 minuty, dodajemy masło i dokładnie mieszamy. Masę przykrywamy folią i wstawiamy do lodówki na 2 godziny. Wyciągamy z lodówki. Łyżeczką do herbaty nabieramy masę i formujemy kulki. Obtaczamy je w kakao i wstawiamy do lodówki na kolejną godzinę. Przechowujemy w lodówce do 3 dni. 


KONKURS

Wszystkich miłośników karmelu i Wedla zapraszamy do wzięcia udziału w konkursie. Zainspirujcie się karmelowymi słodkościami i wymyślcie przepis na deser z ich wykorzystaniem. 


Do rozdania mamy:
za pierwsze miejsce - kartę podarunkową o wartości 300 PLN do sieci sklepów Home&You i zestaw słodyczy karmeLove
za drugie i trzecie miejsce - zestaw słodyczy karmeLove 


Co zrobić, żeby wziąć udział w konkursie: 
1. wymyśl deser z wykorzystaniem karmeLovej nowości Wedla
2. swoją propozycję opublikuj w komentarzu pod tym postem
3. prześlij nam mailem swoje dane (imię, nazwisko, adres i telefon dla kuriera) wklejając treść przepisu

Na propozycje czekamy do soboty 25.10.2014 do godziny 23:59.

WYNIKI

Serdecznie dziękujemy za wzięcie udziału w konkursie. Przepisy na karmelowe smakołyki były świetne. Gratulujemy Zwycięzcom!

1 miejsce: Roman Zagórski  (mus z herbaty earl grey w połączeniu z marakują i kremem karmelowym)

2 miejsce: Justyna (pieczone jabłka orzechowo-karmelove)

3 miejsce: Kasia Kontek (ciasto z burakami i kawałkami karmelovej).


piątek, 17 października 2014

Pumpkin pie - Placek dyniowy

Pumpkin pie - czyli kruche ciasto wypełnione po brzegi kremem z purée dyniowego to amerykański klasyk. Nie ma Święta Dziękczynienia bez pumpkin pie lub sweet potatoe pie. Oczywiście, że Amerykanie zwykle korzystają z gotowego puree dyniowego z puszki. Na marginesie napomkniemy, że to produkowane przez Libby's jest pyszne i... wygodne. Otwierasz puszkę mleka skondensowanego, puszkę dyni, mieszasz, dodajesz gotowej (!) przyprawy pumpkin spice i wlewasz wszystko do blaszki. Koniec przygotowań. Teraz, ze względu na brak Libby's, robimy sami puree dyniowe i najbardziej smakuje nam to z dyni hokkaido. Jest pięknie pomarańczowe (czyli bogate w betakaroten), ma intensywny i słodki smak. W dodatku, przygotowuje się je nieco szybciej niż puree z innych rodzajów dyni.
Zawsze zastanawiało nas, dlaczego szał na dynię pojawił się tak niedawno, skoro dynie zawsze rosły w polskich ogrodach. Nasze babcie jednak rzadko używały ich w kuchni. Pamiętamy jedynie zupy mleczne z kawałkami dyni i zacierkami i prażone pestki dyni. Poza tym, nigdy jej nie jedliśmy. Ale teraz nadrabiamy te zaległości i próbujemy dyniowych zup, ciast, pierogów. Próbujemy też zorientować się w dyniowym świecie, bo przecież występują w tylu odmianach. 


Czas przygotowania: 40 minut 
Czas pieczenia: 60-70 minut

Składniki:
150 g masła
100 g mąki krupczatki
100 g mąki tortowej
75 g cukru pudru
1 kg dyni hokkaido (2 szklanki puree)
1 szklanka mleka skondensowanego
1 łyżka przyprawy dyniowej (przepis tutaj)
2 jajka
1/4 szklanki oleju

Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni Celsjusza.
Przygotowujemy kruche ciasto. W misce mieszamy mąkę krupczatkę i mąkę tortową, dodajemy cukier puder. Masło siekamy i dodajemy do mąki z cukrem. Wyrabiamy szybko, aż powstanie jednolita masa. Wałkujemy ją na papierze do pieczenia tak, by powstał okrąg o 3 cm większy niż rozmiar naszej blaszki (my użyliśmy blaszki o średnicy 23 cm). Ciasto wkładamy do blaszki wyrównując brzegi. Wstawiamy na 30 minut do zamrażarki.
W tym czasie przygotowujemy puree z dyni. Można to zrobić nawet 2 dni wcześniej. Dynię myjemy, przecinamy wzdłuż na pół, pozbywamy się pestek, kroimy w ćwiartki i wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni Celsjusza na około 30 minut. Pieczemy dynię aż zmięknie (nie należy przejmować się tym, że się nieco zrumieni). Potem wystarczy ją wyjąć z piekarnika, obrać (chociaż nie jest to konieczne, bo skórka jest bardzo miękka i jadalna), wrzucić do misy blendera i blendować razem z mlekiem skondensowanym do uzyskania jednolitej masy. Taką masę studzimy.
Do piekarnika wstawiamy kruche ciasto i pieczemy 20 minut. 
Do zblendowanej dyni dodajemy jajka, olej i przyprawę dyniową. Mieszamy do uzyskania jednolitej masy. 
Z piekarnika wyciągamy kruchy spód, wlewamy masę dyniową, wstawiamy do pieca na 60-70 minut. Po godzinie sprawdzamy czy masa dyniowa się ścięła (wystarczy dotknąć jej palcem - powinna być sprężysta). Gotową tartę wyciągamy z piekarnika, studzimy i podajemy. Świetnie smakuje z bitą śmietaną. 


czwartek, 16 października 2014

O chlebie

Dzisiaj obchodzimy Światowy Dzień Chleba. O tym, jak poznać prawdziwy chleb razowy, czy unikać chleba z dodatkiem drożdży i kiedy podawać chleb dzieciom rozmawiamy z przedstawicielami Fundacji Chleb to Zdrowie.


C&D: Czy Polacy jedzą dobry chleb?

Stefan Putka, prezes Warszawskiego Cechu Piekarzy: Polscy piekarze regularnie zajmują wysokie miejsca na międzynarodowych zawodach piekarniczych. Ostatnio zajmujemy zwykle trzecie lub czwarte miejsce, jesteśmy tuż za Francuzami. Oczywiście, lubimy narzekać na jakość naszego pieczywa mówiąc, że kiedyś to chleb był dużo lepszy. Kiedyś był chleb razowy, chleb baltonowski, bułka wrocławska i czasem zdarzała się jakaś drożdżówka. Tyle piekarnie miały do zaoferowania swoim klientom. Dzisiaj Polacy mogą wybierać między chlebami z pełnego przemiału, mieszanymi, z dodatkiem orzechów, nasion, ziół. Mamy większy wybór, pieczywo jest bardziej różnorodne.

Czy lepszy jest chleb na zakwasie czy chleb na zakwasie z dodatkiem drożdży?

Prof. dr hab. Alicja Ceglińska, SGGW: Zasadniczo do pieczenia chleba używa się dwóch zbóż: pszenicy i żyta. Białko pszenicy w połączeniu z wodą tworzą gluten, dzięki któremu chleb pięknie rośnie, jest miękki i ma idealną strukturę. Z kolei żyto zawiera więcej śluzów. Oznacza to, że w kontakcie z wodą tworzą się lepkie roztwory, z których trudno upiec miękki i wyrośnięty chleb. Taką mąkę trzeba więc stopniowo zakwasić i ten zakwas sprawi, że chleb nabierze pożądanej struktury. Zakwas jest lepszy dla naszego układu trawiennego, ponieważ składa się z bakterii fermentacji mlekowej i zapobiega rozwojowi mikroflory bakteryjnej. Nie może być jednak spożywany przez osoby chorujące na nadkwasotę. One muszą sięgać po chleb z drożdżami.

Dlaczego zatem dodaje się drożdży do chleba na zakwasie? 

dr Robert Księżopolski, Prezes Fundacji Chleb to Zdrowie: Przede wszystkim po to, żeby chleb był bardziej miękki i pulchny. Badania pokazują, że chleb na zakwasie z dodatkiem drożdży łatwiej się trawi. Może się to wydać zabawne, ale największymi przeciwnikami dodawania drożdży do pieczywa byli przez lata Francuzi. Dopiero stosunkowo niedawno, bo 20 lat temu, zaakceptowali taki sposób wypiekania pieczywa i to tylko dlatego, że jest on dobry dla zdrowia.

wtorek, 14 października 2014

Whisky - kilka faktów

[KONKURS]

Pierwsze skojarzenie, jakie budzi słowo whiskey/whisky to obrazek starszego pana w typie Seana Connery siedzącego w dużym skórzanym fotelu wolno popijającego szklaneczkę wypełnioną do połowy bursztynowym trunkiem. Whiskey kojarzy się elegancją, luksusem i szeroko pojętym lepszym światem, w którym można sobie pozwolić na przyjemność.


Whiskey czy whisky?

Whiskey i whisky to alkohol powstały w procesie destylacji zbóż, który leżakuje w drewnianych beczkach. Na wielu etykietach możemy zobaczyć dwie pisownie niby tego samego słowa: whiskey albo whisky. Czym różnią się te trunki? Przede wszystkim krajem pochodzenia. To, jakiej pisowni należy używać do opisania trunku reguluje prawo kraju, w którym ten trunek został wyprodukowany. Amerykanie i Irlandczycy nazywają swoje alkohole whiskey. Burbon czy Tennessee to na pewno whiskey. Szkoci, Kanadyjczycy i Japończycy posługują się terminem whisky. Szkocka jest więc whisky. Wydaje się, że dla przeciętnego konsumenta nie ma to większego znaczenia. Ma to jednak znaczenie dla prawdziwych miłośników szkockiej, którzy bronią swojej nazwy jak lwy i podkreślają wyższość whisky nad whiskey. 

Co znaczy whiskey?

Pewnie każdy zna staropolskie słowo "okowita" opisujące typowy dla naszej strefy klimatycznej wysokoprocentowy trunek produkowany ze zbóż lub ziemniaków. Nazwa "okowita" pochodzi od łacińskiego aqua vitae, czyli woda życia. Mówiąc wprost, wódka to woda życia. Okazuje się, że słowo whisky znaczy dokładnie to samo. Słowo whisky to zangielszczone gaelickie słowa uisge beata, oznaczające wodę życia. My mamy okowitę, a Szkoci whisky.


Kto pije najwięcej?

Zupełnie stereotypowo może się wydawać, że najwięcej whisky na świecie piją Szkoci. W końcu to ich narodowy trunek. Według raportu Banku Światowego najwięcej whisky kupują... mieszkańcy Indii. Jest to jednak związane z ogromną liczbą ludności tego kraju. Jeśli jednak przeanalizujemy ilość whisky przypadającą na jednego obywatela, to okazuje się, że najwięcej wypijają Francuzi, Urugwajczycy i Amerykanie. Zjednoczone Królestwo jest na siódmym miejscu, a Irlandia na ósmym.

Czy beczka musi być dębowa?

Okazuje się, że w niektórych krajach prawo dokładnie opisuje rodzaj beczki, w jakiej alkohol musi leżakować. Szkocka musi leżakować dokładnie 3 lata i jeden dzień w beczkach dębowych. Z kolei, amerykańska whiskey powinna leżakować przynajmniej 2 lata w osmalonych beczkach z drewna dębu białego rosnącego na wchodzie Stanów Zjednoczonych.

Co to single-malt whisky?
Single malt whisky określa alkohol, który został wyprodukowany w jednej destylarni z jednego rodzaju słodu. Niektóre bardzo znane marki whisky to mieszanki whisky produkowanej z różnych rodzajów zbóż leżakujące przez dłuższy lub krótszy czas. Single malt to gwarancja jednorodności trunku.

[KONKURS]



Wszystkich miłośników bursztynowego trunku zapraszamy 25 i 26 października na Warsaw Whisky Fest 2014, podczas którego będzie można nie tylko poznać nowe oblicza whisky, ale również wziąć udział w Master Classes z największymi autorytetami. Więcej o festiwalu możecie przeczytać na stronie internetowej.

My mamy dla Was 3 podwójne zaproszenia na to wydarzenie. Wystarczy, że w komentarzu podacie odpowiedź na następujące pytanie:
Ile różnorodnych whisky będzie dostępnych w cenie biletu podczas Warsaw Whisky Fest 2014?

Wśród osób, które podadzą prawidłową odpowiedź, wylosujemy trzy podwójne zaproszenia.
Konkurs przeznaczony jest dla Czytelników, którzy ukończyli 18 lat.
Konkurs trwa do piątku 17.10.2014 do północy.
Wraz z odpowiedzią prosimy o podanie adresu e-mail w celu kontaktu w przypadku ewentualnej wygranej. Odpowiedzi bez adresu e-mail nie będą brały udziału w losowaniu. Wszystkie komentarze z adresami zostaną skasowane po zakończeniu konkursu (tak, żeby nikogo nie spamować).
Wyniki opublikujemy w sobotę i będzie można je zobaczyć w tym poście.

----------------
Wejściówki na Warsaw Whisky Fest otrzymują: Zawodowa Księgowa, Sysy i Chillibite. Gratulacje!

niedziela, 12 października 2014

Sałatka makaronowa z bobem

Kończy się bób na straganach, więc łapiemy to, co zostało. Wiemy, że płacimy więcej, ale chcemy jeszcze przez chwilę poudawać, że jest ciepło i tak zostanie. To jest przepis na absolutnie odświeżającą sałatkę z bobem i makaronem. Dodaliśmy trochę pietruszki, trochę mięty, nie żałowaliśmy bobu i pysznego makaronu. Sałatka świetnie sprawdza się jako danie na wynos - wystarczy włożyć ją do plastikowego pojemnika i zabrać ze sobą do pracy. W sam raz na poniedziałek. 
Przepis ze strony Food Network.


Czas przygotowania: 40 minut

Składniki:
700 g bobu
200 g makaronu (uszek lub kokardek)
3 łyżki oliwy z oliwek
2 szalotki
2 ząbki czosnku
4 gałązki mięty
4 gałązki natki pietruszki
2 łyżki masła
1/2 łyżeczki płatków chili

Bób wrzucamy do wrzącej i osolonej wody i gotujemy 30 sekund. Wyciągamy łyżką cedzakową i wrzucamy do zimnej wody na 3 minuty. Nie wylewamy gorącej wody, ale wrzucamy do niej makaron i gotujemy według instrukcji na opakowaniu. W tym czasie bób obieramy ze skórek. Makaron odcedzamy zostawiając 1 szklankę wody z gotowania.
Siekamy drobno szalotki, czosnek, liście z 1 gałązki pietruszki i 1 gałązki mięty. Na patelni rozgrzewamy oliwę z oliwek z masłem, wrzucamy szalotki i smażymy mieszając raz na jakiś czas ok. 2 minut. Dodajemy czosnek, chilli i smażymy 30 sekund. Dodajemy 3 całe gałązki mięty i 3 gałązki pietruszki, 1 szklankę wody z gotowania makaronu i bób. Oprószamy 1/2 łyżeczki soli i gotujemy na wolnym ogniu ok. 10 minut. Po tym czasie, wyciągamy gałązki pietruszki i mięty. Dodajemy makaron i gotujemy jeszcze 3 minuty. Makaron i bób układamy na talerzach i oprószamy posiekanymi liśćmi pietruszki i mięty. 


piątek, 10 października 2014

Jak wychować małego niejadka?

Zanim na pierwszym USG zobaczy się bijące serce, zanim w ogóle uświadomi się, że można mieć dziecko, ma się czasem pewne wyobrażenia o swoim przyszłym dziecku idealnym. Nasze przyszłe dziecko na pewno będzie uśmiechnięte - jak to na reklamie pieluch, nie będzie płakało bez powodu, będzie w nas budziło same pozytywne emocje i będzie pięknie jadło. Będzie otwierać buzię na każde nasze "aaaaa", nie będzie zaśmiewało się plując marchewką z ziemniaczkami na wszystkie strony. A jak będzie większe, to zawsze będzie wybierało najzdrowsze kąski z talerza. Naturalnie, żadnych słodyczy do osiemnastki. Z tym bagażem niekoniecznie uświadomionych oczekiwań rodzi się nowy człowiek. Człowiek, który od początku życia jest inny niż nasze wyobrażenia.


Na początku jest w miarę prosto, bo wiadomo, że dziecko je mleko. Potem przychodzi czas na "rozszerzanie" diety i zaczyna się robić wesoło. Wspólne jedzenie może być powodem do prawdziwej radości i takiej absolutnie ironicznej "radości". Z naszych obserwacji wynika, że jest kilka chwytów, które skutecznie zabiją w dziecku duszę smakosza. Jeśli więc marzycie o dziecku niejadku to:

1. przerywajcie najlepszą zabawę faszerując dziecko jedzeniem

Najczęstsza scenka z placu zabaw wygląda mniej więcej tak: dziecko (wiek bez znaczenia) zawzięcie grzebie w piachu, ewidentnie próbując dokopać się do jądra ziemi i wtedy ręka karmiciela z zaskoczenia pakuje mu do ust banana/jogurt/pączka (niepotrzebne skreślić). Mały człowiek niezupełnie rozumie, co się dzieje, więc łyka kawałek i wraca do zabawy. Po kilku chwilach ręka znowu próbuje wpakować coś do ust. Wtedy dziecko zwykle strasznie się złości i wcale nie ma ochoty jeść. Do akcji wkracza więc język, który cedzi: "jeszcze gryza, przecież ty nic nie jesz". Takie przerywanie świetnej zabawy jedzeniem skutecznie buduje obraz posiłków jako najgorszego zła psującego każdy misternie ułożony plan.

środa, 8 października 2014

Pierogi z kaszą jaglaną, twarogiem i prażonymi jabłkami [video]

Pierogi to jedno z naszych ulubionych polskich dań. Mimo, że ich przygotowanie wymaga trochę pracy, cierpliwości i sporo siły w rękach, to ich smak i piękna falbanka wynagradzają wszystko. Przyznamy się, że zwykle mamy w zamrażarce jakiś zapas domowych pierogów. Jak już je robimy, to od razu podwójną porcję. Wiadomo przecież, że kiedy dopadnie Cię głód, a lodówka zionie niewymowną pustką, zamrażarka i jej wypełnione pierogami (i drożdżówkami) szuflady mogą uratować życie. Chociaż, takie świeże pierogi, ugotowane zaraz po ulepieniu są najlepsze na świecie. Dzisiaj pierogi z kaszą jaglaną, twarogiem i prażonymi jabłkami. Idealnie jesienny farsz pachnący kardamonem i cynamonem wspaniale wpisuje się w akcję #jedzjablka. Z podanego przepisu wyjdzie około 30 pierogów. Pod warunkiem, że ciasto będzie cienko wywałkowane.


Na filmie możecie zobaczyć jaką piękną robię falbankę. Równiutką i symetryczną. Jestem zwolenniczką lepienia pierogów "w falbankę" i inne rodzaje lepienia uważam za dużo gorsze i niewarte uwagi. Wiem, że dyskryminuje tym samym większość pierogowych mistrzów, ale cóż - trudno. Falbankę znam od dziecka, a te wszystkie "szczypanki", metody "na widelec" czy zwykłe "gniotki" są dla mnie jakieś takie nieswoje... Jakbyście się chcieli nauczyć robić ładną falbankę to pamiętajcie - sklejamy, ciągniemy do siebie i zawijamy od spodu. Po trzydziestym pierogu zacznie Wam wychodzić!

Czas przygotowania: 60 minut

Składniki:
400 g mąki pszennej
1 szklanka letniej wody
250 g twarogu tłustego
200 g ugotowanej kaszy jaglanej
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka mielonego kardamonu
100 g cukru pudru

Jabłka obieramy, pozbywamy się gniazd nasiennych i kroimy w kostkę. Do garnka wlewamy wodę, wkładamy jabłka, przyprawy i cukier. Gotujemy pod przykryciem do miękkości - około 15 minut. Miękkie jabłka możemy zmiksować na jednolitą masę.
Na blacie usypujemy kopczyk z mąki, powoli wlewamy letnią wodę i zagniatamy ciasto. Zajmie to około 10 minut. Ciasto możemy zagniatać też w mikserze planetarnym używając do tego haka. Ciasto powinno być elastyczne, miękkie i nie kleić się do rąk. Gotowe ciasto wkładamy w folię spożywczą i dajemy mu odpocząć 10 minut.
Twaróg mieszamy z cynamonem, kardamonem i cukrem pudrem tak, by powstała jednolita masa. Dodajemy kaszę jaglaną i mieszamy do połączenia składników.
Ciasto wałkujemy na cienki placek, wykrawamy szklanką kółka. Na środek każdego kółka kładziemy kopiastą łyżkę farszu – tyle, by dało się zlepić ciasto. Gotowe pierogi odkładamy na blat delikatnie oprószony mąką i przykrywamy ściereczką. Do garnka wlewamy wodę i doprowadzamy do wrzenia. Pierogi wrzucamy do gotującej się wody tak, by swobodnie pływały. Gotujemy, aż ciasto będzie miękkie. Warto po 2 minutach wyciągnąć jednego pierożka i spróbować czy już jest ugotowany.
Ugotowane pierogi serwujemy z prażonymi jabłkami.

wtorek, 7 października 2014

Murzynek na majonezie

Murzynek na majonezie to ciasto, któremu nikt nie odmawia dokładki. Jest bardzo mocno czekoladowe, wilgotne i świetnie pasuje do... wszystkiego. Po prostu, kwintesencja czekoladowego ciastka. I takie "ochy" i "achy", peany pochwalne na jego cześć i melorecytacje trwają do momentu, kiedy nie padnie słowo "majonez". Tak, taki biały, zamknięty w słoiku majonez z dodatkiem octu. Zgroza absolutna. Ciasto i majonez?! Chcą mnie otruć! Tak się składa, że majonez to przecież jajka, tłuszcz i odrobina octu (lub musztardy), więc składniki, które zwykle pojawiają się w ciastach. Dzięki temu, że w cieście majonez jest tym składnikiem tłuszczowym, jest ono nieprawdopodobnie wilgotne. A majonezu nie czuć wcale, nawet tej musztardy czy octu. My zwykle używamy majonezu Dekoracyjnego lub Hellmann's Babuni. Choć na co dzień zwykle używamy Kieleckiego, to w tym wypadku go unikamy, bo jest zbyt intensywny.
Ten przepis z ogromnym powodzeniem sprawdza się w czekoladowych muffinach, cupcakes (świetne są z kremem chałwowym czy zwykłą bitą śmietaną) i tortach na czekoladowych blatach. Z podanych składników wyjdą dwie standardowe keksówki murzynka. Można go spokojnie mrozić. 
Przepis dostaliśmy od najlepszej pastry chef na świecie - Joy, która pisze bloga My Traveling Joys



Czas przygotowania: 10 minut
Czas pieczenia: ok. 35-45 minut 

Składniki:
3 jajka w temperaturze pokojowej
350 g cukru drobnego 
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
240 g majonezu
300 g mąki szymanowskiej
1 1/2 łyżeczki sody do pieczenia
1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki soli
90 g kakao
290 ml wody

Piekarnik nagrzewamy do temperatury 175 stopni Celsjusza. W misce dokładnie mieszamy mąkę, sodę, proszek do pieczenia, sól i kakao. Mikserem na wysokich obrotach ubijamy jajka z cukrem, aż będą bardzo puszyste - 10 minut. Dodajemy ekstrakt waniliowy i majonez. Mieszamy do połączenia składników. Dodajemy połowę suchych składników i połowę wody. Miksujemy do uzyskania jednolitej masy. Wsypujemy pozostałe składniki suche, dolewamy resztę wody i miksujemy do uzyskania jednolitej masy. Miksujemy chwilę - tylko po to, żeby składniki się połączyły. Gotowe ciasto wlewamy do dwóch keksówek wyłożonych papierem do pieczenia. Po 35 minutach sprawdzamy patyczkiem, czy ciasto jest upieczone. Jeśli tak, na patyczku nie powinny zostać ślady ciasta. Studzimy w blaszce, wyciągamy. 
Ciasto dobrze się mrozi. Aby je odmrozić, wystarczy je zawinąć w czystą ściereczkę i zostawić na blacie. 


sobota, 4 października 2014

5 pytań do Sergio Bellido García - Mistrza Krojenia Hiszpańskiej Szynki

O tym, jak zostaje się mistrzem świata w krojeniu długodojrzewającej szynki jamón ibérico, o zasadach jej serwowania i o pracy z szynką rozmawiamy z Sergio Bellido García, Mistrzem Krojenia Hiszpańskiej Szynki.


C&D: Co to znaczy, że jesteś Mistrzem Krojenia Szynki?

To znaczy, że wygrałem konkurs, w którym wybrano osobę, która najlepiej kroi szynkę. Konkurs polega na tym, że przez półtorej godziny nieustannie kroisz szynkę. Szynka składa się z wielu części - przedniej, bocznej, części przy kości. Każdy uczestnik musi pokazać, że umie kroić każdą z nich.
Komisja sprawdza czy plasterki są równe, czy są cienkie, czy się nie rwą. Idealny plaster szynki jest bardzo cienki i ma długość ok. 5 centymetrów. Musimy też podejść do innych zadań, np. musimy "na oko" przygotować porcję plastrów szynki ważącą dokładnie 100 gramów. Za to wszystko przyznawane są punkty. 

Jak zostaje się mistrzem?

Mistrz musi mieć dużo doświadczenia i jeszcze więcej cierpliwości. Ja zacząłem kroić szynkę, kiedy miałem 13 lat. Moja mama miała sklep z wędlinami i prosiła mnie o pomoc. Tak już mi zostało. Kroję szynkę codziennie. Jeśli przyjdzie taki dzień, w którym nie dotknę szynki, będę się poważnie niepokoił. Mam o tyle łatwiej, że dalej mieszkam w rodzinnej miejscowości Morón de la Frontera i ciągle prowadzę rodzinny sklep z wędlinami.
Poza doświadczeniem i cierpliwością mistrz potrzebuje dobrych narzędzi - w tym przypadku noży i szczypiec. Nóż musi być ostry, odpowiednio długi. Mam cały arsenał noży, których używam i zmieniam je w zależności od części szynki, którą akurat kroję. Dla przykładu, skórę odkrawam nożem z piłką. Szczypce są potrzebne do chwytania plastrów i układania ich na talerzu.

czwartek, 2 października 2014

Tapas z marmoladą pomidorową, bacalao i kaparami

Tapas to małe przekąski do wina. Ich nazwa pochodzi od hiszpańskiego słowa "tapar", które znaczy przykrywać. Przykrywano bowiem nimi butelkę wina i kieliszki po to, żeby do środka nie wpadł żaden nieproszony skrzydlaty gość. Zwykle przygotowujemy w domu absolutnie tradycyjne tapas - bagietka, chorizo, manchego, melon i jamon serrano, patatas bravas z ostrym sosem, tortillę smażoną na oliwie z oliwek, przygotowaną z surowych ziemniaków. Gdy chodzi o kuchnię Półwyspu Iberyjskiego nie chodzimy na skróty.


Specjalnie piszemy "Półwyspu Iberyjskiego", bo poznaliśmy ten kraj i zrozumieliśmy, jak bardzo jest różnorodny. Haizea, nasza baskijska koleżanka, śmiertelnie obrażała się, kiedy ktoś próbował ją i jej tradycje zaszufladkować jako hiszpańskie. Podobnie zresztą, nasza katalońska przyjaciółka Carme. Zawsze podkreślała, że Katalonia jest absolutnie niezależną krainą. Pewnie dlatego dziewczyny bardzo się lubiły i na tapas nigdy nie mówiły "tapas", a "pintxos" lub "pinchos". Te tradycyjne podobno zawsze są serwowane z wykałaczką, ale Haizea twierdziła, że to jakieś iberyjskie uproszenia.
Bez uproszczeń chcemy Was namówić na coś nietypowego, łamiącego konwenanse łączenia smaków. Nasze tapas inspirowane są Barceloną i katalońską odwagą w łączeniu słodkiego ze słonym. Chcieliśmy uzyskać efekt tapas, które dają złudzenie pełnego posiłku - dzięki którym można poczuć coś deserowo-biszkoptowego, coś bajecznie słodkiego z ostro-kwaśnym "twistem" i coś wyraziście słonego. I jeszcze jędrny lekko kwaśny, trochę ostry kapar, jak wisienka na torcie. Po chwili zostaje po nim tylko szypułka.


Marmolada pomidorowa

To jest chyba najlepsza pomidorowa rzecz, jaką zrobiliśmy. Dużo pomidorów, dużo cukru, cynamon, skórka cytrynowa, sok z cytryny i słodka papryka. Świetnie smakuje sama (uwierzcie, że jest jak wspaniałe słodycze), ale jeszcze lepiej sprawdza się w kanapkach z jamón serrano, chorizo czy serem kozim. Generalnie, dobieramy jej towarzystwo raczej słone i wytrawne - dla kontrastu. Chociaż z dobrym półtłustym twarogiem jest również nieziemsko dobra i z powodzeniem zastępuje miód. Przygotowaliśmy ją, żeby użyć jej do tapas z bacalao i kaparami, ale szybko zorientowaliśmy się, że znajdzie w naszej kuchni jeszcze setki innych zastosowań.
Taką marmoladę warto włożyć do małych słoiczków, np. po koncentracie pomidorowym, i wręczyć jako jadalny prezent. Może być zaskakującym podarkiem, a zrobić go nietrudno.



Czas przygotowania: 1 godzina

Składniki:
450 g pomidorów 
200 g cukru
skórka z 1 cytryny
sok z 1 cytryny
1 laska cynamonu
1 łyżka papryki słodkiej (np. z Murcii)

Pomidory myjemy, wkładamy do wrzącej wody tak, by je przykryła. Po minucie wyciągamy i zdejmujemy skórkę. Kroimy w kostkę, wkładamy do garnka razem ze skórką z cytryny, sokiem z cytryny i laską cynamonu. Posypujemy cukrem i odstawiamy na pół godziny. Po tym czasie stawiamy garnek na wolnym ogniu i gotujemy przez 15 minut, aż sok znacznie się zredukuje. Po kwadransie chwytamy za drewnianą łyżkę z długą rączką i przez kolejne 10 minut ciągle mieszamy gotujące się pomidory. Marmolada powinna być gęsta. Zdejmujemy ją z ognia, wyciągamy laskę cynamonu i skórkę z cytryny, które wyrzucamy.  Do marmolady dodajemy paprykę. Dokładnie mieszamy. Możemy ją włożyć do słoików i je pasteryzować albo przechowywać w lodówce.


środa, 1 października 2014

Rewolucja w sklepikach szkolnych według premier Kopacz

W dzisiejszym expose premier Ewa Kopacz poruszyła mnóstwo wątków, ale jeden z nich szczególnie zwrócił naszą uwagę. Chyba po raz pierwszy w historii naszego kraju szefowa rządu zauważa problem "śmieciowego jedzenia" w szkołach i chce się z nim rozprawiać urzędowo już od września 2015:

"Szkoła jest tym miejscem, w którym nasze dzieci spędzają poza domem najwięcej czasu. Szkoła uczy, ale i kształtuje nawyki, także te żywieniowe. Zdrowie i bezpieczeństwo naszych dzieci to inwestycja w przyszłość narodu. Ogromnym problemem, który sygnalizują lekarze i dietetycy, jest problem otyłości wśród najmłodszych. W związku z tym zagrożeniem przyspieszymy wprowadzenie regulacji bezwzględnie likwidujących tzw. śmieciowe jedzenie w szkołach podstawowych, gimnazjach i liceach już od 1 września 2015 roku."

Fot. Dziendobrywitam / nonsensopedia.wikia.com

Raport WHO, cytowany szeroko przez Gazetę Wyborczą i Na Temat, wskazuje, że nadwagę ma 29% polskich 11-latków i 25% 13-latków. Pod tym względem Polska zajmuje niechlubne pierwsze miejsce w światowej czołówce młodocianej nadwagi. Liczby są o tyle niepokojące, że dotyczą naprawdę młodych ludzi. Ludzi, których żywienie głównie zaczyna się w domu.

Bardzo kibicujemy projektowi pozbycia się śmieciowego jedzenia ze szkół. Widzimy w nim jednak kilka pułapek.

Na początek - rodzice. Za to, co i jak jedzą dzieci są odpowiedzialni przede wszystkim oni. Za to, żeby pokazywać im, co jest dobre dla naszego ciała, a co niekoniecznie, co da nam prawdziwą energię i zdrowie, a co siłę tylko na kilka chwil. Nasi czytelnicy żywo reagujący dzisiaj na newsy z Sejmu dzielili się z nami swoimi spostrzeżeniami dotyczącymi szkoły i przedszkola. Okazuje się, że niektóre przedszkolaki przynoszą rano w plecaczkach wyłącznie megasłodzone jogurciki i serki, bo "przecież nic innego nie zjedzą". Jasne, że łatwiej jest przekonać dziecko do słodkiego, ale wiadomo, że takie uzależnianie go od cukru nie sprawi, że będzie dobrze odżywione. Z pewnością jednak dziecko odczyta prosty sygnał - daję ci to na śniadanie, bo wierzę, że to jest dobry posiłek. Do tego kartonik soku i jakieś 300 cukrowych kalorii gotowe. Niepotrzebna do tego wizyta w sklepiku.

To rodzice są odpowiedzialni za nadwagę swoich 11-latków (skoro 95% z nich ma nadwagę wynikającą z nadmiaru spożywanych kalorii). Rozumiemy, że czasami może zdarzyć się tak, że rano naprawdę nie ma nic w lodówce, co można dać dziecku do szkoły, wszyscy są zaspani i pieniądze na drugie śniadanie są jedyną opcją o której można pomyśleć między nerwowym zawiązywaniem butów i szukaniem kluczy do mieszkania. Ale litości! To nie zdarza się codziennie. Nasi czytelnicy twierdzą, że w szkołach, do których chodzą ich dzieci niektórzy rodzice wcale nie chcą zmian w asortymencie sklepików szkolnych i np. brak świeżych owoców nie jest dla nich problemem wartym interwencji. Dlatego program pozbywania się "śmieciowego jedzenia" warto poprzedzić serią spotkań z rodzicami, na których mogliby się dowiedzieć, jak powinna wyglądać dieta aktywnego dziecka, dlaczego nadmiar cukru może mu realnie zaszkodzić i skąd mają czerpać inspirację do przygotowania posiłków do szkoły. Takie proste chwyty dydaktyczne dla dorosłych nie zaszkodzą, trzeba ich mieć za sojuszników "sklepikowej rewolucji".

Myśl o radykalnym wyrzucaniu czegoś urzędowym nakazem jest pułapką. Wiele osób boi się zmian w zaopatrzeniu sklepików szkolnych twierdząc, że tworzy się w ten sposób zakazany owoc, a ten - jak wiadomo - kusi najbardziej. Przykład szkoły w Łodzi jest bardzo inspirujący. Zamiast wyrzucać śmieciowe jedzenie, postanowiono zawyżyć jego ceny, umieścić je na wysokich półkach, a w zasięgu wzroku ustawić rzodkiewki za 10 groszy, świeże jabłka i prawdziwe kanapki. Tak naprawdę więc nie powiedziano wprost "to jest złe", ale dano dzieciom-klientom wybór: tanie i zdrowe albo zwyczajnie nieopłacalne.

Argumentem przeciw rewolucji jest strach przed utratą miejsc pracy - sklepiki szkolne będą bankrutowały, bo dzieci zaczną kupować poza szkołą. Pracy przy przygotowywaniu i kupowaniu świeżych produktów jest zawsze więcej niż przy dystrybuowaniu zapakowanych gotowców. W wielu podstawówkach obowiązuje jednak zakaz opuszczania budynku szkoły w trakcie lekcji (w mojej podstawówce obowiązywał zawsze). Przez te kilka godzin w szkole można tak zgłodnieć, jakby się przebiegło co najmniej półmaraton - wtedy jabłko i gruszka zyskują na atrakcyjności. Po kilku latach obcowania ze zdrową żywnością w sklepikach można się do niej przekonać i przyzwyczaić na tyle, żeby w gimnazjum nie mieć wielkiej ochoty wybiegać na przerwie po kolejną paczkę chipsów.

Nie łudzimy się, że pozbycie się "śmieciowego jedzenia" cudownie uzdrowi sposób żywienia dzieci. Ale może na te kilka godzin ochroni je przed bezwartościową papką i zainspiruje do jedzenia lepiej, naturalniej. Taki system działa w Szwecji, Norwegii, Danii, niektórych szkołach w USA i sprawdza się. Trzymamy kciuki, żeby u nas nie skończyło się na wzmiance w expose.