sobota, 31 maja 2014

A Tobie z czym się kojarzy smak Suchej Krakowskiej? KONKURS z marką Olewnik

Są takie smaki, które wywołują lawinę skojarzeń. Ciepłe lody i ulepkowaty smak bezy przywołują nam na myśl beztroskie wakacje u dziadków. Kupowanie ciepłych lodów było rytuałem - najpierw dostawało się pieniądze od babci, potem spotykało z gromadą dzieci sąsiadów i razem szło się do okolicznego spożywczaka. Nikomu nie przeszkadzało, że mamy brudne ręce, że jemy sam cukier i po całej akcji wyglądamy jak nieziemskie stworzenia. Jak ktoś nie miał na loda, dorzucali się inni.
Sucha Krakowska nam obojgu silnie kojarzy się z wakacyjnymi podróżami. Kto w latach dziewięćdziesiątych chociaż raz jechał pociągiem w wakacje, ten na pewno pamięta charakterystyczny zapach wędzonej kiełbasy i jajek na twardo roznoszący się po przedziale. Ledwie pociąg zdążył ruszyć ze stacji, rozpoczynało się wielkie biesiadowanie. Jedni obierali jajka ugotowane na twardo, inni wyciągali pomidory i jedli je jak jabłka, jeszcze inni odkręcali plastikowe butelki z herbatą lub kompotem. My zwykle mieliśmy w małych plecakach kanapki ze świeżą białą bułką, masłem, suchą krakowską i ogórkiem konserwowym. Jakie to było pyszne! 


Potem Sucha Krakowska odbywała regularne podróże tanimi liniami lotniczymi na trasie Warszawa-Barcelona. Byłam tam na Erazmusie i każdego, kto do mnie przyjeżdżał prosiłam o pałkę kiełbasy i polską czekoladę. Wędlina miała być na "czarną godzinę", bo wiadomo było, że się dobrze przechowuje. Ale ona nigdy nie wytrzymywała w lodówce dłużej niż tydzień. Po prostu, wywołała furorę wśród moich katalońsko-baskijskich współlokatorów, którzy nigdy wcześniej nie jedli niczego wędzonego. Generalnie trudno ich było przekonać do jedzenia jej na kanapkach, bo traktowali ją trochę jak boczek, smażąc na niej jajecznicę.

KONKURS

Jesteśmy przekonani, że każdy z Was ma jakieś krótsze lub dłuższe historie czy skojarzenia związane z Suchą Krakowską. Podzielcie się nimi!
Do 7 czerwca 2014 czekamy na Wasze skojarzenia - słowa, historie, zdjęcia, obrazki. Przesyłajcie je na nasz adres mailowy crustanddust()gmail.com i dajcie znać w komentarzach pod tym postem, że bierzecie udział w konkursie. Spośród przesłanych zgłoszeń wybierzemy 6 najciekawszych historii, opublikujemy je na blogu i nasze "typy" prześlemy przedstawicielowi marki Olewnik, który spośród nich wybierze troje Zwycięzców.

Do wygrania są patery Villeroy&Boch i zestaw produktów marki Olewnik. 


I nagroda – półmisek do serwowania z kolekcji NewWave, marki Villeroy & Boch 


II i III nagroda - mała patera z kolekcji NewWave, marki Villeroy & Boch 

poniedziałek, 26 maja 2014

Granola dla mamy
[Jadalne prezenty #8]

Lubię być w kuchni z naszymi dziećmi. Kiedy mam czas i czuję się spokojna (czytaj: nie rzucam spojrzeń chochlika za każdym razem, kiedy coś jest nie tak jak chcę), zapraszam je do wspólnego gotowania i pieczenia. Świetnie się razem bawimy, nie przejmujemy się rozsypaną mąką, cukrem czy bakaliami, pozwalamy sobie na podjadanie i niedoskonałe kształty ciasteczek. Czuję, że w ten sposób pokazuje im swój świat, pokazuje coś, co lubię, co mi daje mnóstwo frajdy. Przekonałam się, że niezależnie od wieku dzieci mogą pomagać w kuchni. Dziś jednak chcę napisać Wam o tym, że czasem dzieci mogą zrobić coś same bez pomagania. Dobra, piekarnik włączył tata, ale całą resztę robiły zupełnie same. Czterolatek nauczył się cyferek, więc rozumiał co znaczy cyfra 6 przy obrazku łyżki czy 3 przy obrazku szklanki. We dwójkę wszystko wymieszały, ułożyły w blaszce i czekały obserwując akcję przez szybę piekarnika. Domowa granola w ich wykonaniu okazała się nie tylko świetną alternatywą dla granoli Sante, którą się zwykle zajadamy, ale jest też pomysłem na samodzielnie wykonany prezent. Jest też sposobem na spędzenie deszczowego popołudnia z dziećmi, jeśli tylko macie odwagę dać im do ręki cały słoik miodu...


Czas przygotowania: zależy od wieku dzieci

Składniki 
(te, które muszą wylądować w misce):
3 szklanki płatków owsianych 
6 łyżek miodu
6 łyżek oleju (użyliśmy rzepakowego)
1/2 szklanki wiórków kokosowych

Piekarnik nagrzewamy do 150 stopni Celsjusza. Przygotowujemy jedną dużą blachę lub dwie mniejsze (u nas każdy miał swoją). Każdą blaszkę wyściełamy papierem do pieczenia.  Do dużej miski wsypujemy płatki owsiane, dodajemy miód, olej i wiórki kokosowe. Mieszamy łyżką lub ręką. Wszystko wysypujemy na blaszkę i wstawiamy do piekarnika na ok. 40 minut - płatki powinny się zezłocić. Upieczone płatki wyciągamy z piekarnika, studzimy i przesypujemy do słoika. Możemy też dodać orzechy, rodzynki, żurawinę, posiekane morele, śliwki suszone czy czekoladowe kropelki. My nie dodaliśmy nic, bo wszystkie te rzeczy każdy dosypuje sam podczas śniadania.




sobota, 24 maja 2014

Ugotuj swój biznes - wygraj książkę!

[RECENZJA]

Czy kupując czekoladę zastanawialiście się kto założył firmę, która ją produkuje? Czy kupując soki jednodniowe zadaliście sobie pytanie jak zaczynał ich producent? Amerykańska dziennikarka odwiedzająca małe sklepy zadawała sobie takie pytania wiele razy i postanowiła spisać najciekawsze historie.
Już 26. maja nakładem wydawnictwa Illuminatio ukaże się tłumaczenie książki Rachel Hofstetter "Ugotuj swój biznes". Autorka przedstawia sylwetki kilku amerykańskich miłośników dobrego jedzenia, którym udało się wejść na rynek i z sukcesem sprzedać swój produkt. Jest opowieść o matce, która nie lubiła zwykłej wody i zaczęła sprzedawać wodę aromatyzowaną owocami (swoją drogą, moi amerykańscy znajomi ją uwielbiają); o chłopaku, który chciał zarobić na swoje wypady w góry i zaczął sprzedawać burritos; o kobiecie, która była pionierką w wypiekaniu bezglutenowych ciasteczek; wreszcie o dziewczynie, która postanowiła sama robić ekskluzywne czekolady z niecodziennymi dodatkami. Jest też coś o blogerach i wycieczkach kulinarnych!


Pierwszą refleksją po przeczytaniu tych wszystkich opowieści jest "Boże, komu by się chciało". Okazuje się, że dobry produkt to za mało, żeby osiągnąć sukces. Oprócz szczęścia potrzeba mnóstwo determinacji, wiary w sukces i przede wszystkim dobrego planu.
Książkę dostałam do recenzji w momencie, w którym jeden ze znajomych mojej przyjaciółki chciał ze mną porozmawiać o wejściu na rynek spożywczy. Z jego doświadczeń wynika, że Polacy nie są skłonni dużo płacić za produkty, nawet jeśli są najwyższej jakości i trudno ich przekonać do eksperymentowania. W książce opisane są podobne problemy i ewentualne rozwiązania, które wydają się logiczne - mniejsze opakowania, konsekwentna komunikacja produktu, pozycjonowanie go w odpowiednich sklepach. Moją jedną, dość smutną, konkluzją było to, że Ci wszyscy producenci opisywani w książce dostali szansę od Whole Foods Market - największej sieci ekologicznych delikatesów w USA - i to pozwoliło im przetrwać i się rozwijać. Nie znam w Polsce żadnych delikatesów tego typu. Takich, do których możesz przyjść z produktem i powiedzieć "cześć, wstawicie to na półkę w tym jednym sklepie na miesiąc?" 
Książkę świetnie się czyta, wszystkie historie są wciągające i każda jest zupełnie inna (co sprawia, że można ją czytać trochę jak lekką powieść, a nie instrukcję obsługi mikroprzedsiębiorstwa). Oczywiście, trzeba wziąć poprawkę na to, że wszystko dzieje się w USA, rady przedsiębiorców odnoszą się do tamtego rynku (np. skontaktuj się z najbliższym biurem Food and Drug Administration...) i tamtejszych regulacji prawnych i sanitarnych. Na szczęście, meritum pozostaje uniwersalne - profesjonalna komunikacja, promocja w docelowym środowisku, etc. Chętnie zobaczyłabym podobną książkę o polskich "jedzeniowych" przedsiębiorcach i ich drodze. 

KONKURS

Wydawnictwo chciałoby obdarować troje Czytelników naszego bloga egzemplarzem książki "Ugotuj swój biznes". Prosimy w komentarzu wpiszcie nazwę polskiej firmy albo produktu z rynku spożywczego, których historia Was fascynuje i można by ją opisać podobnie jak historie zza oceanu. Zostawcie też w komentarzu swój adres e-mail. Na maile czekamy do północy 27 maja. 28 maja wylosujemy 3 odpowiedzi, a adresy e-mailowe Autorów przekażemy Wydawnictwu.

WYNIKI
Dziękujemy za wszystkie komentarze. Maszyna losująca wybrała Autorów komentarzy nr 5, 13 i 19. Gratulujemy!

wtorek, 20 maja 2014

Sernik mamy Muminka

Jest taka mała kawiarnia w której każdy sernik jest jak małe objawienie. Jeden inspirowany podróżą do Maroko z wodą pomarańczową, daktylami i kandyzowaną pomarańczą, inny przypominający moje ukochane czekoladki z masłem orzechowym, jeszcze inny sowicie polany solonym karmelem. Kawiarnia w której panią obsługującą nas trudno nazwać kelnerką czy baristką, bo jest chodzącym uśmiechem, dawno nie widzianą znajomą (mimo, że widzimy ją po raz pierwszy), ekspertką od składu ciast i ciasteczek, bajkopisarką opowiadającą o słodkościach tak, że nagle czujesz się jak Jaś i Małgosia, a wszystko co widzisz wydaje się chatką z piernika. Kawiarnia, której właściciele wpadają i wypadają - coś donieść, powiedzieć "cześć", wymienić się krótkimi uwagami z gośćmi, uśmiechnąć się albo rzucić jakąś ironiczną uwagę. Kawiarnia, która ma najpiękniejsze na świecie imbryki do herbaty, które wyglądają jak wyjęte z kuchni mamy Muminka. 
Ta kawiarnia to La Ruina na poznańskiej Śródce. Wtopiona w kamienice wydaje się miejscem w którym panuje wieczny bezczas. Pojechaliśmy tam specjalnie, bo przecież nie jesteśmy z Poznania. Było nam tak dobrze, że ledwo zdążyliśmy na pociąg. W locie złapaliśmy ciastko maślane z daktylami i wróciliśmy z wielkim postanowieniem: zrobić sernik tak delikatny jak ten w La Ruina. Ponieważ nie mogliśmy zapomnieć o tym pięknym czerwonym imbiryku, który widzicie na zdjęciu, sernik ochrzciliśmy sernikiem mamy Muminka.


Czas przygotowania: 40 minut
Czas pieczenia: minimum 90 minut

Składniki:
140 g herbatników Kepekli (można użyć Jutrzenki)
70 g masła + 1 łyżka do wysmarowania formy
500 g twarogu tłustego trzykrotnie mielonego lub twarogu sernikowego (użyliśmy President) 
250 g mascarpone
250 ml śmietanki 36%
3 jaja
200 ml mleka skondensowanego słodzonego
1 łyżka ekstraktu waniliowego 

Dno tortownicy wykładamy papierem do pieczenia, a boki dokładnie smarujemy 1 łyżką masła. Masło rozpuszczamy, herbatniki kruszymy i wszystko blendujemy. Powstałą masą wykładamy dno tortownicy dobrze dociskając. Wstawiamy tortownicę na 30 minut do lodówki.
Nagrzewamy piekarnik do 180 stopni. Zagotowujemy wodę tak, by wypełniła duże naczynie żaroodporne. Wstawiając sernik, wstawimy je na dolną półkę piekarnika - parująca woda zapewni równomierne ścinanie się sernika. Twaróg, mascarpone, śmietankę, jaja, mleko skondensowane, ekstrakt waniliowy miksujemy do połączenia składników. Nie miksujemy za długo, żeby nie wtłoczyć w masę zbyt dużej ilości powietrza, które może spowodować opadanie sernika podczas studzenia. Z lodówki wyjmujemy tortownicę, wylewamy na nią masę serową i wyrównujemy. Do piekarnika (na wspomnianą dolną półkę) wstawiamy naczynie żaroodporne z wrzątkiem. Na środkową półkę wstawiamy sernik. Zamykamy piekarnik i pieczemy 10 minut w temperaturze 180 stopni. Po tym czasie, zmiejszamy temperaturę do 150 stopni i pieczemy co najmniej 90 minut. 
Jak sprawdzić czy sernik się upiekł? 
Należy delikatnie potrząsnąć tortownicą. Jeśli cały sernik jest ścięty, a tylko środek pozostaje delikatnie galaretowaty, możemy wyłączyć piekarnik. Można też delikatnie dotknąć do sernika patyczkiem i sprawdzić czy jest sprężysty. Nie wkładamy patyczka do środka, bo sernik zawsze będzie na nim zostawał - chyba, że go przesuszymy, ale tego nie chcemy. Upieczony sernik zostawiamy w piekarniku uprzednio uchylając jego drzwiczki. Szok termiczny może spowodować pękanie ciasta. Po godzinie wyjmujemy sernik z piekarnika, studzimy na kratce i zimny wstawiamy do lodówki. Schłodzony sernik nabiera kremowej konsystencji.


Wielkie okno na świat. 

Imbryk mamy Muminka.

Żółta witrynka jest piękna! Widzicie te niesamowite promienie wpadające do środka? 

Zdążyliśmy. Ciastko, bilet, jedziemy! 

czwartek, 15 maja 2014

Mule w białym winie

Mule kojarzyły się nam zawsze z daniem dla wyższych sfer, jakąś skomplikowaną i trudną do okiełznania materią. Po prostu, kojarzyły się nam z francuskim "ąfifiąfi". Prawda jest taka, że wcale nie są jakieś szczególnie trudne w przygotowaniu, a wymagają refleksu (bo bardzo szybko się je przygotowuje) i dobrych składników. Wybornie smakują z bagietką z masłem czosnkowym. Warto pamiętać, że w Polsce świeże owoce morza dostępne są zwykle w czwartki. Dzisiaj oprócz przepisu w formie tekstowej, mamy dla Was film nakręcony w Kuchennym Atelier Piotr i Paweł.

Jak kupić dobre mule?
Po pierwsze, powąchajmy je. Świeże mule pachną morzem i słoną wodą. Podobnie jak z rybami, mule mające zbyt intensywny zapach "owoców morza" prawdopodobnie są nieświeże. Po drugie, dokładnie je obejrzyjmy. Zwróćmy uwagę na ilość naruszonych skorupek, ponieważ te trzeba będzie wyrzucić. Jeśli większość muli jest otwartych, raczej ich nie kupujmy, bo mogą być nieżywe. Otwartymi mulami delikatnie postukajmy o blat (już w domu, bo w sklepie nikt nie pozwoli nam ich w ten sposób traktować). Jeśli nie zamkną się, należy je wyrzucić. Dlatego radzimy, żeby kupować tyle te mule, które są w większości zamknięte. 

Jak oczyścić mule?
Mule myjemy pod zimną, bieżącą wodą usuwając wszystkie narośla. To bardzo ważne, żeby ich nie moczyć w misce z wodą - mogą się otworzyć, a wtedy nici z ich zjedzenia.


Czas przygotowania: 15 minut 

Składniki:
1 kilogram muli
250 ml białego wytrawnego wina
3 łyżki masła
1 szalotka
1 ząbek czosnku
1 pęczek natki pietruszki
sól i pieprz

masło czosnkowe:
2 ząbki czosnku
½ łyżeczki soli morskiej
100 g miękkiego masła
1 świeża bagietka

Zaczynamy od masła.
Czosnek drobno siekamy, mieszamy z miękkim masłem i solą. Bagietkę kroimy.

Czas na mule:
Szalotkę, czosnek i pietruszkę siekamy. Na patelni rozgrzewamy masło, wrzucamy szalotkę i smażmy, aż się zeszkli. Dodajemy czosnek, oprószamy ½ łyżeczki soli i 1 łyżeczką pieprzu. Dodajemy wino, pietruszkę i doprowadzamy do wrzenia. Do wrzącego wina dodajemy mule, przykrywamy i gotujemy na dużym ogniu około 5 minut. Po dwóch minutach warto mule zamieszać po to, by wszystkie się otworzyły. Jeśli po 5 minutach gotowania któraś muszla pozostanie zamknięta, należy ją wyrzucić.
Mule serwujemy ze świeżą bagietką posmarowaną masłem czosnkowym.

niedziela, 11 maja 2014

Pierogi z twarogiem i szpinakiem polane palonym masłem

Pierogi to dla mnie temat rzeka. Domowe pierogi to specjalność mojego taty, który robieniu pierogów podporządkowywał całą kuchnię i wszystkich mieszkańców naszego domu. W wieku lat 7 mogłam specjalną szklanką wykrawać kółka. Owa specjalna szklanka od wielu lat służy tylko do wykrawania pierogów. Kiedy opanowałam tę technikę, tata pozwolił mi wałkować ciasto. Nigdy nie zapomnę jego uwag: "cienko, równo, nie rób jak Ci się nie chce, bo wszyscy to poczują". Czasem mnie to nieźle złościło... Dzisiaj jestem mu za to ogromnie wdzięczna.
Potem nauczył mnie sklejać pierogi idealne - nie z falbanką, ale z pięknym warkoczem. I teraz mogę śmiało powiedzieć, że jestem specjalistką od równych warkoczyków. Jako mała dziewczynka podziwiałam jego ogromne - jak mi się wtedy wydawało - palce, które z niesamowitą precyzją i zręcznością raz po razie sklejały ze sobą dwa końce pierogowego ciasta.


W pierogach jest moc! Proste składniki, nieograniczone możliwości, a wszystko to dzięki pracy rąk. Próbowałam wyrabiać pierogowe ciasto w mikserze planetarnym i nie wychodzi tak dobrze, jak to wyrabiane ręcznie. Próbowałam też przygotowywać różne rodzaje ciasta - takie z jajkami albo z dodatkiem śmietany, ale konkluzja jest jedna - najlepsze ciasto na pierogi ma dwa składniki: mąka pszenna typ 550 i woda. Tata zawsze zalewał mąkę wrzątkiem. Ja wolę mieszać mąkę z ciepłą wodą - ciasto jest wtedy miękkie, bardzo elastyczne i świetnie się rozwałkowuje. Lubię też moje ciasto zawinąć w folię spożywczą i zostawić na 10-15 minut, żeby odpoczęło. Wtedy wałkuje się jeszcze łatwiej, więc może być jeszcze cieńsze. 
Dla wielu obcokrajowców Polska to właśnie pierogi. Uczę ich czasem jak zrobić domowe pierogi, pokazuję jak bardzo różnią się pierogi robione z różnych rodzajów mąki, a potem zachęcam do kupienia sobie kilograma mąki i zabrania do domu. Potem dostaje maile z podziękowaniami, bo jednak polskie pierogi smakują najlepiej gdy są z polskiej mąki.


Czas przygotowania: 2 godziny

Składniki:
(na 26 pierogów)
ok. 300 g mąki
2 szklanki ciepłej wody
250 g twarogu tłustego
2 ząbki czosnku
250 g szpinaku
1 łyżeczka soli
5 łyżek masła
3 łyżki soku z cytryny
sól
pieprz
3 łyżki posiekanej natki pietruszki 

Zaczynamy od przygotowania farszu. Szpinak dokładnie myjemy i siekamy. Na patelnię wrzucamy szpinak, dodajemy 1 łyżeczkę soli i łyżkę wody. Cały czas mieszając dusimy go na patelni, starając się pozbyć jak największej ilości wody - zajmie to około 7 minut. Pod koniec dodajemy drobno posiekany czosnek.  Szpinak dodajemy do twarogu i dokładnie wszystko mieszamy.
Przygotowujemy ciasto. Na blacie usypujemy kopczyk z mąki i wlewamy na jego środek najpierw 1 1/2 szklanki wody, a kiedy w trakcie wyrabiania ciasta okaże się, że się nie klei - dodajemy więcej wody. Wyrabiamy ciasto ręką, aż będzie miękkie i sprężyste - to zajmuje około 8-10 minut. Owijamy je w folię spożywczą i odkładamy na 10-15 minut.
Potem odrywamy kawałek ciasta i wałkujemy je na blacie na grubość 2-3 mm. Szklanką o średnicy około 7 cm wykrawamy kółka. Na środek kółka kładziemy łyżkę farszu i zaczynając od środka sklejamy ciasto. Możemy je zostawić sklejone "w falbankę", możemy tę falbankę ponakłuwać nożem, możemy też zrobić z niej warkoczyk.
Jak zrobić ładny warkoczyk na pierogu?
Kciukiem i palcem wskazującym chwytamy najbardziej zewnętrzny kawałek zlepionego pieroga, przyciskamy spłaszczając ciasto. Ciągniemy je delikatnie i kciukiem wywijamy ku palcowi wskazującemu. Delikatnie spłaszczamy i powtarzamy. Mniej więcej na dwudziestym pierogu pierogu powinien Wam wyjść śliczny warkoczyk. Na pięćdziesiątym będzie idealny!

W dużym garnku zagotowujemy wodę. W oczekiwaniu na to aż woda będzie wrzeć, przygotowujemy palone masło. Na patelnię wrzucamy masło i na wolnym ogniu doprowadzamy je do spienienia. Mieszając raz na jakiś czas podgrzewamy je przez 4 minuty, aż nabierze brązowego koloru. Delikatnie dolewamy sok z cytryny (uwaga! może pryskać), oprószamy solą i pieprzem. Pierogi gotujemy w wodzie aż wypłyną na powierzchnię. Wykładamy na talerz, polewamy je palonym masłem, oprószamy pietruszką i podajemy.

wtorek, 6 maja 2014

Orkiszowo-amarantusowe pancakes z rabarbarem

Rabarbarowa obsesja trwa w najlepsze. Do akcji powoli wkracza botwinka i próbuję objąć kontrolę nad kuchnią i garnkami, ale rabarbar szybko przejmuje prowadzenie i wpycha się wszędzie. Tak możnaby podsumować nasze kuchenne dokonania ostatnich dni.
Rabarbar to świetny dodatek do placków. Tak dobry, że jedno z naszych dzieci zupełnie zignorowało plackowy przydział i cały wysiłek włożyło w pochłonięcie jak największej ilości rabarbaru. Dlatego ten amarantus i orkisz to taki balsam na cukrowe wyrzuty sumienia. Ale cóż, że cukier skoro sezon na rabarbar jest taki krótki!


Czas przygotowania: 30 minut

Składniki:
1 szklanka mąki orkiszowej 
1/4 szklanki amarantusa ekspandowanego
1 łyżka proszku do pieczenia
1 1/4 szklanki maślanki
2 jajka
4 łyżki roztopionego i ostudzonego masła
2 łodygi rabarbaru
1/3 szklanki cukru

Rabarbar dokładnie myjemy, kroimy w małą kosteczkę, przesypujemy cukrem i dokładnie mieszamy. W dużej misce mieszamy mąkę, amarantus i proszek do pieczenia. W małej miseczce mieszamy maślankę, jajka i masło. Zawartość małej miski wlewamy do dużej i mieszamy wszystkie składniki do połączenia. Z gotowej masy formujemy okrągłe placki, które smażymy na suchej patelni na małym ogniu. Kiedy na powierzchni placka pojawią się bąbelki, przewracamy go na drugą stronę i smażymy jeszcze 1 minutę. Rabarbar wkładamy do rondelka i ciągle mieszając gotujemy przez 2 minuty (można to zrobić w trakcie smażenia placków). Przekładamy do miseczki.
Placki podajemy z rabarbarem. 

niedziela, 4 maja 2014

Brownie z rabarbarem

Czy wiedzieliście, że rabarbar pochodzi z Azji i ma wiele odmian? My tego nie wiedzieliśmy, bo rabarbar kojarzył nam się z ogrodem babci. Okazuje się, że ten gatunek, którym objadamy się wiosną to rabarbar kędzierzawy, a właściwie jego jadalne łodyżki. Nie każdy rabarbar jest różowo-zielony - są też odmiany o grubych, białych łodygach z mikroskopijnymi listkami. Przez wieki rabarbar był traktowany jako roślina lecznicza i nikomu nie przyszło do głowy, żeby go jeść w większych ilościach. Nie jest to szczególnie dziwne, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że przez wieki nie potrafiono rafinować cukru, a przez kolejne dekady cukier był wyznacznikiem wysokiego statusu społecznego. Dla nas, dzieci lat osiemdziesiątych, rabarbar oznacza zimny, różowy, słodko-kwaśny kompot pośpiesznie popijany na babcinym podwórku albo kawałek kruchego ciasta z cierpkim nadzieniem. 
Tym razem trochę inne ciasto rabarbarowe, bo brownie. Na pomysł wymieszania czekolady i rabarbaru wpadliśmy spontanicznie rozpakowując zakupy. Zrezygnowaliśmy z kompotu rabarbarowego i ciastek z kawałkami czekolady. Brownie jest nieco wytrawne, bo słodzi je tylko karmel, w którym otoczone były posiekane łodygi rabarbaru. W porównaniu do prototypowego brownie zawiera też mniej tłuszczu - sam rabarbar dodaje mu wilgoci, więc ograniczyliśmy ilość masła. Jeśli ktoś lubi chodzić nieoczywistymi kuchennymi ścieżkami, warto spróbować!


Czas przygotowania: 20 minut
Czas pieczenia: 18-20 minut

Składniki:
200 g dobrej jakości ciemnej czekolady
50 g masła + 1 łyżka do wysmarowania formy
3/4 szklanki cukru
2 łodygi rabarbaru
5 jaj
1/4 szklanki mąki

Rabarbar myjemy i dokładnie suszymy ręcznikiem papierowym. Kroimy w małe kawałki. Przygotowujemy dwa naczynia do kąpieli wodnej. W garnku zagotowujemy wodę, na garnek stawiamy miskę (metalową!) tak, by dno nie dotykało wody. Do miski wrzucamy czekoladę połamaną na mniejsze kawałki i masło. Mieszamy do rozpuszczenia. Miskę zdejmujemy z garnka. Na patelni na średnim ogniu rozgrzewamy cukier, aż zacznie się topić i nabierze karmelowego koloru. Ważne, żeby czekać cierpliwie. Kiedy zauważymy, że cześć cukru się już stopiła, a część nie delikatnie poruszamy patelnią. Na rozpuszczony i złoty cukier wrzucamy rabarbar i delikatnie ruszamy patelnią tak, by cały rabarbar pokrył się cukrem. 
Piekarnik nagrzewamy do temperatury 180 stopni Celsjusza. Blaszkę/naczynie żaroodporne smarujemy masłem. Do dużej miski wbijamy jajka i ubijamy je mikserem przez 3 minuty, dodajemy rozpuszczoną czekoladę, mąkę i miksujemy kolejną minutę. Wyłączamy mikser, do masy dodajemy rabarbar z karmelem i wszystko mieszamy łyżką (nie mikserem - w przeciwnym razie rabarbar może się rozpaść). Masę wlewamy do naczynia, wstawiamy do piekarnika i pieczemy 18-20 minut. Uwaga! Zaraz po wyjęciu z piekarnika powierzchnia brownie może wyglądać "pagórkowato". Spokojnie, stygnąc ciasto lekko opadnie i będzie równe jak na zdjęciu.