poniedziałek, 11 grudnia 2017

Bożonarodzeniowa herbata [Jadalne prezenty #19]

Świąteczną herbatę pachnącą cynamonem, anyżem z delikatnie słodką nutą można kupić w każdej porządnej herbaciarni. Ale można ją też zrobić w dwie minuty. Za połowę ceny.

Święta, a przynajmniej Mikołajki, kojarzą mi się z wizytą w herbaciarni. Równiutko poustawiane identyczne słoiki kryją w sobie magię, jakąś szaloną miksturę aromatów. Uwielbiam je wąchać, chociaż po piątym nie pamiętam już czym dokładnie różnił się pierwszy i drugi. Nawet nie pomaga mi wtedy powąchanie ziarenek kawy, które podobno świetnie resetują nos. W herbaciarni potrafiłam wydać fortunę – herbata dla cioci, kuzynki, teściowej kuzynki, czyli dla tych, którzy są przy stole. Już w zeszłym roku postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i sama przygotować herbatę świąteczną. Nie jest to trudne, wystarczy jedna wizyta w supermarkecie i chwila między półkami z przyprawami. Potem wszystko mieszamy, zamykamy w torebeczkach czy słoiczkach. Po tygodniu herbata przechodzi aromatami przypraw i smakuje idealnie.

My herbatę pakujemy do pojedynczych torebeczek (takich) – 1 łyżka herbaty na torebeczkę. A potem wszystkie torebeczki pakujemy w celofan, żeby nasze aromaty się nie ulotniły poza herbatę.



Czas przygotowania: 2 minuty

Składniki:
100 g czarnej herbaty liściastej 
2 laski cynamonu
4 gwiazdki anyżu
12 ziarenek kardamonu
1 łyżka goździków
1 łyżka czerwonego pieprzu
opcjonalnie: 50 g suszonej wiśni lub śliwki kalifornijskiej 

1. Laskę cynamonu kruszymy na mniejsze kawałki. Najłatwiej zrobić to uderzając tępą stroną noża lub wałkując cynamon na desce do krojenia.

2. Anyż łamiemy na kawałki. Kardamon delikatnie miażdżymy.

3. Śliwki siekamy drobno.

4. W miseczce mieszamy wszystkie składniki. Przekładamy je do słoiczków lub woreczków i folii.

Najlepiej smakuje zaparzona ze plastrami świeżej pomarańczy.



piątek, 8 grudnia 2017

Pralinki daktylowo-migdałowe bez cukru [Jadalne prezenty #18]

Na słowo „pralinki” reaguje kołataniem serca i wyrzutem endorfin. Na frazę „bez cukru” zwykle reaguję śmiechem, bo niesłodkie słodycze zwykle nie są smaczne. Ale kiedy chce komuś na diecie podarować coś wspaniałego, po prostu stawiam na zdrowy środek i gorzką czekoladę. 

Jakiś czas temu pisałam już, że cukier to cukier i dla naszego organizmu nie ma znaczenia w jakiej formie go przyjmuje (zobaczcie tutaj pełną treść tekstu). Okazuje się, że jednak dla naszych jelit ma to znaczenie i są produkty, które im pomagają w życiu. Jednym z nich są daktyle. Wspomagają perystaltykę jelit i mają łatwoprzyswajalne cukry. 

Do zrobienia tych pralinek użyłam daktyli medjool, które są duże, mięsiste i miękkie. W skrócie: dobrze się miksują. Dodałam też naszego ulubionego masła migdałowego i ... odrobinę świątecznych aromatów. Całość obtoczyłam w gorzkiej czekoladzie. Najważniejsze w robieniu tych pralinek jest schładzanie masy w zamrażarce. Dzięki temu nie tylko zachowują kształt, ale też pięknie błyszczą (czekolada się naturalnie temperuje). 

Pralinki można zapakować do pudełeczek. Najlepiej zjeść je w ciągu 10 dni.



Czas przygotowania: 15 minut
Czas oczekiwania: 15 minut


Składniki:
200 g daktyli medjool (można kupić w Lidlu, internecie i sklepach ze zdrową żywnością)
50 g skórki pomarańczowej 
2 łyżki przyprawy do piernika
100 g masła migdałowego (użyliśmy Maslove)
100 g gorzkiej czekolady


1. Pozbywamy się pestek z daktyli. Wkładamy je do blendera razem z przyprawą do piernika i masłem migdałowym. Miksujemy do uzyskania jednolitej masy.

2. Do masy daktylowej dodajemy skórkę pomarańczową i mieszamy.

3. Deseczkę wykładamy papierem do pieczenia. W zamrażarce robimy tyle miejsca, żeby zmieścić tę deseczkę.

3. Z powstałej masy formujemy kuleczki o średnicy ok. 2 cm. Układamy na deseczce.

4. Kulki wstawiamy do zamrażarki na kwadrans.

5. W międzyczasie w kąpieli wodnej rozpuszczamy czekoladę.

6. Z zamrażarki wyciągamy daktylowe kuleczki. Przy pomocy dwóch łyżeczek do herbaty obtaczamy je delikatnie w czekoladzie i odkładamy na deseczkę.

7. Pralinki w czekoladzie wkładamy do zamrażarki na 5 minut. Wyciągamy i pakujemy.


środa, 6 grudnia 2017

Świąteczne chrupiące masło orzechowe [Jadalne prezenty #17]

Mikołajki, Boże Narodzenie, urodziny, imieniny. Każda okazja jest dobra, żeby podarować coś od serca. A jeśli to coś jest szybkie i proste, to jeszcze lepiej dla obdarowującego. 

Lubimy być Świętym Mikołajem, który w kuchni czaruje prezenty. Czasem brakuje nam elfów, które by zmywały. Rozumiemy, że w tym czasie są zajęte ważniejszymi sprawami. Dlatego z radością wyciągamy blendery, słoiczki i wstążki i czarujemy. 

Zapytaliśmy na naszym facebooku czy są jakieś jadalne prezenty, które chodzą Wam po głowie. Kilka razy pojawiło się masło orzechowe jako główny składnik. Jako nieskrywani wielbiciele mielonych fistaszków postanowiliśmy przyjąć to wyzwanie z radością. Masło orzechowe jako główny składnik powinno być naprawdę świetnej jakości. Przetestowaliśmy dla siebie (i dla Was też) kilka popularnych marek. Jedna z nich zagościła w naszej kuchni na stałe i chcemy się z Wami podzielić tym odkryciem. Maslove to masło z samych orzechów. Skład jest zatem bardzo krótki. Masło jednoskładnikowe jest rewelacyjne i świetnie sprawdza się w kuchni. Można je po prostu posmarować na toście czy placku, ale można z niego robić inne cuda. My zrobiliśmy i będziemy się z Wami dzielić tymi odkryciami. 

Pierwsze cudo to masło orzechowe pachnące Bożym Narodzeniem - piernikiem, keksem, makowcem. Robi się w jednej misce przy użyciu jednej łyżki. Ja lubię masło chrupiące, z wyczuwalnymi kawałkami orzechów. Lubię też raz po raz czuć skórkę pomarańczową. Jeśli tego nie lubicie i wolicie gładkie masło, użyjcie masła idealnie zmiksowanego, a skórkę zblendujcie na gładką masę. 



Czas przygotowania: 5 minut

Składniki:
200 g masła crunchy (użyliśmy Maslove mega crunch)
30 g miodu
2 łyżki przyprawy do piernika
50 g kandyzowanej skórki pomarańczowej

1. Przygotowujemy słoiczek do którego będziemy chcieli włożyć gotowe masło.
2. W miseczce mieszamy wszystkie składniki.
3. Masło przekładamy do słoiczka.



sobota, 2 grudnia 2017

Jak smakują nasze Święta?

Święta Bożego Narodzenia to dla większości z nas mieszanka wspomnień z dzieciństwa, chęć odcięcia się od tradycji nadwyżki, okazja do poeksperymentowania. Poproszeni o wybranie naszych smaków postawiliśmy na klasykę i wygodę. 



Niezwykle rzadko zdarza się, żebyśmy mogli nakarmić zupełnie obcych ludzi. Na blogu publikujemy przepisy w nadziei, że ktoś je powtórzy w domu. Za każdym razem cieszymy się, gdy dostajemy sygnały, że wyszło, że wyszło mimo adaptacji do zawartości spiżarni czytelników. Dzisiaj mieliśmy okazję ugotować nasze ulubione świąteczne dania na żywo. 



Na zaproszenie Selgros Cash&Carry przyjechaliśmy do Brasserie mieszczącej się w hali na ul. Puławskiej w Warszawie, żeby z szefem Krystianem Zalejskim przygotować dania z naszych świątecznych przepisów. Kruszyliśmy, mieszaliśmy, podgrzewaliśmy opowiadając przy tym o naszych rodzinnych tradycjach. Nie wyobrażamy sobie świąt Bożego Narodzenia bez kutii wypełnionej hojnie orzechami włoskimi, laskowymi, migdałami, rodzynkami, żurawiną, śliwkami kalifornijskimi, morelami. Takiej, która jest przygotowana z prawdziwego maku z dodatkiem miodu i odrobiną cukru (tutaj możecie zobaczyć przepis). Lubimy śledzie w różnych odsłonach, więc śledź z musztardą, śledzik w korzennej zalewie (przepis) czy śledzik ze śliwką kalifornijską i olejem rydzowym (przepis) to niemal rodzinny obowiązek. Czasami jednak ilość świątecznych dań nas przerasta i staramy się iść na skróty i przygotowywać wcześniej to, co się tylko da. Pasztet z łososia i dorsza na białym winie to jedna z takich potraw. Smakuje cudownie, jest niecodzienna, nieco pracochłonna, ale ... można ją przygotować kilka dni wcześniej bez uszczerbku dla smaku. Podobnymi pobudkami kierujemy się przygotowując świąteczny obiad. Najlepsze składniki, krótkie przygotowanie i zniewalający smak. Wszystkie te wymagania spełnia wołowina po burgundzku. Dobre mięso, warzywa, chwila podsmażania i kilka godzin w piekarniku sprawia, że świąteczny obiad pachnie i smakuje obłędnie. Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy w święta nie chcieli przemycić czegoś niecodziennego. Naszą małą słabością jest eggnog - napój na bazie żółtek, whisky ze sporą szczyptą gałki muszkatołowej. Bez kieliszeczka eggnog nie ma Świąt. 





Wszystkie te smaki Bożego Narodzenia porcjowaliśmy i przekazywaliśmy klientom Hali. Niektórzy byli zaskoczeni smakiem, bo kutię jedli pierwszy raz w życiu. Inni przychodzili po dokładki obłędnej, rozpadającej się na kawałeczki i pachnącej tymiankiem wołowiny. Jeszcze inni skubali pasztet twierdząc, że bardziej pasuje im do świąt wielkanocnych. Dowiedzieliśmy się też, że Larousse sugeruje dodanie do wołowiny pieczarek, a najlepsze śledzie to matjasy (które można w kupić w dziale mrożonek). Wspaniale móc się czegoś nauczyć od zupełnie obcych ludzi. A jeszcze milej zobaczyć tych, którzy przyszli specjalnie dla nas. 


Pokazy kulinarne w Brasserie są zupełnie bezpłatne - 16.12 będzie można spróbować dań świątecznych z różnych stron świata w wykonaniu Kurta Schellera! Więcej o wydarzeniach organizowanych przez Akademię Kulinarną TransGourmet i Selgros możecie dowiedzieć się wchodząc na profil facebookowy lub stronę internetową




środa, 25 października 2017

Arendel - mała Norwegia w sercu Wielkopolski

Do Arendel przyjeżdżamy w deszczowy piątkowy wieczór. Wita nas znak łudząco przypominający znaki drogowe w Norwegii, radosny pies Chrupek i jego uśmiechnięci właściciele - Agata i Aleksander.



Arendel to agroturystyka inspirowana norweskimi hytte. Hytte to mały, drewniany domek w lesie. Kiedy piszę w lesie to nie mam na myśli domku na skraju lasu, ale dom zaszyty głęboko w lesie do którego trzeba dojść pieszo. Zapytani o to, co w takim miejscu można robić - Norwegowie odpowiadają bez zastanowienia. W hytte się odpoczywa sprzątając domek, kosząc trawę, rąbiąc drzewo i codziennie jedząc spaghetti z gotowym sosem pomidorowym. Jeśli chcecie się dowiedzieć czym jest hytte i jak ważne jest dla każdego Norwega, to koniecznie zobaczcie ten teledysk (klik). Jest fenomenalny i zabawny.



W Arendel są dwa urocze domki.  Jeden ma kolor błękitny i nazywa się Lyngdal (zdjęcie niżej), a drugi czerwony nazywa się Å. W każdym jest dwuosobowe łóżko, bogato wyposażony aneks kuchenny (np. w blender do robienia koktajlu z owoców zebranych w lesie), łazienka (z przyborami toaletowymi), stół i krzesła. Jest prosto, pięknie i przytulnie. W każdym domku zmieści się rodzina taka jak nasza - rodzice, dziecko do lat 3 i dwójka starszych dzieci śpiących na materacu na podłodze (dla nich to była przygoda życia).


W Arendel jest beztrosko. Jak inaczej opisać fakt, że wstając rano gałęzie drzew prawie włażą Ci do domu przed okno, za szybą widzisz słodką mordkę psa, który tylko czeka aż wyjdziesz, a w oddali słyszysz rżenie kucyków? A potem wybiegasz i możesz witać się z tym całym radosnym majdanem, obserwować jak są karmione, jak działają w grupie. Możesz grać w siatkówkę plażową albo wspinać się po wielkiej piaszczystej górze, możesz iść do lasu na grzyby albo pograć w podchody i w Indian. Możesz spokojnie napić się kawy na tarasie przed domkiem, w stodole albo w kawiarni tuż przy placu zabaw na którym też jest maleńki skandynawski domek. Możesz odpoczywać każdą komórką ciała.



W Arendel można też coś zjeść – na razie śniadania podczas których można spróbować wspaniałych serów korycińskich i dżemów własnoręcznie robionych przez rodziców właścicieli, a na deser skosztować domowych ciast. Na specjalne okazje można zamówić domowy catering (i spróbować baraniego rosołu, islandzkiej pieczonej ryby, pomidorowej konfitury czy rodzinnych ciasteczek maślanych).  

Kjokkenhage to ogródek kuchenny, czyli zioła przydatne w kuchni.


Jeśli wybieracie się do Arendel z dziećmi to koniecznie weźcie ze sobą coś Astrid Lindgren – Emila ze Smalandii, Lottę z ulicy Awanturników, Ronję córkę zbójnika. Jest jakaś nieopisana magia w czytaniu tych książek w takim miejscu. Nagle okazuje się, że te książki są takie realne, że to miejsce to jest właśnie taka trochę lindgrenowską wsią.

My pojechaliśmy tam w grupie 8 osobowej – 4 dorosłych i 4 dzieci. W czasie deszczu dzieci bawiły się w błocku i w trawie albo wchodziły do nas do stodoły. Stodoła to duża, wolnodostępna przestrzeń. Na dole są stoły i krzesła, a na pięterku można pograć w bilard, wyłożyć się na  kanapie i przejrzeć mnóstwo magazynów wnętrzarskich, których wielką miłośniczką jest pani Agata. Można też pobawić się w chowanego, posłuchać muzyki i po prostu odpocząć (jeśli dzieci akurat usną).

Poszukiwacze przygód i miłośnicy miast mogą z Arendel wybrać się na zwiedzanie Kalisza, który jest piękny. W Kaliszu musicie koniecznie kupić andruty kaliskie – cienkie jak opłatek lekko słodkie wafelki. Są wpisane na unijną listę produktów z chroninionym oznaczeniem geograficznym. Inaczej mówiąc, andruty kaliskie można kupić tylko w Kaliszu. Miłośnikom prawdziwych wędlin polecamy też wyroby Jacka Nowickiego, które można kupić w PSS Tęcza. Miłośników sushi zachęcamy do wizyty w KOKU Sushi - właściciele tej restauracji, tak jak my, są z Białegostoku!



Kontakt:

Arendel - wioska norweska
www.arendel.pl 
Włodzimirów 16, Zagórów

wtorek, 24 października 2017

Jak wyglądają największe targi spożywcze w Europie?

W momencie w którym jedzenie zaczęło mnie trochę nudzić pojechałam na największe targi żywności w Europie. Bezmiar produktów mnie nieco onieśmielił, a jednocześnie przywrócił zainteresowanie tym, co jem.



Anuga to targi żywności odbywające się w Kolonii w Niemczech co dwa lata. W jedenastu dwupoziomowych halach wystawiają się producenci mrożonek, nabiału, słodyczy, mięsa, ryb, słodyczy, dodatków piekarniczych. Wystawiają się też kraje czy regiony chcące promować siebie, swoje produkty i turystykę kulinarną.  Miałam poczucie, że są tam przedstawiciele wszystkich segmentów rynku.


Targi z założenia są okazją do nawiązania relacji biznesowych. Gdybym była kupcem pewnie szukałabym okazji do zawarcia lukratywnych kontraktów. Ponieważ nie byłam zainteresowania zamówienia kontenera amerykańskich lodów w promocyjnej cenie $80000 skupiłam się odkrywaniu nowości. Nie miałam na to zbyt dużo czasu, bo byłam tam w pracy i razem z Małgosią z Muffin Love robiłyśmy kulinarny show na stoisku Polskiej Izby Mleka. Każdą wolną chwilę wykorzystywałyśmy jednak na przemierzanie kilometrów między szynkami, kiełbasami, setkami rodzajów oliwy z oliwek czy suszonych owoców.




O tym, jakie trendy można zauważyć gołym okiem napiszę w oddzielnym tekście. Tutaj chciałabym po prostu pokazać Wam co można znaleźć na stoiskach. Można znaleźć tam naprawdę wszystko – kawy, herbaty, szynki z Hiszpanii, Niemiec i Włoch, oliwy z oliwek z Sardynii, Grecji, Hiszpanii, Włoch, makarony bezglutenowe wszystkich kształtów, przyprawy zewsząd w opakowaniach po 5 g i 50 kg. Można znaleźć też stoiska, które napawały mnie głębokim smutkiem, ponieważ jak na dłoni można było zaobserwować jak ginie zawód piekarza. Na kilku stoiskach w hali piekarniczej widziałyśmy mieszanki do wypieków każdej bułki i każdego chleba, który znajdziecie w supermarkecie. Cynamonówki z IKEA, donuty z Biedronki, Tesco, Marks&Spencer, croissanty z Vincent, Green Cafe Nero, ciasteczka owsiane z Costa Caffee i McDonalds, chleb z ziarnami z Tesco, Carrefoura i Auchan, niemieckie precle. W hali z napojami kanistry do wyrobu slushie, bubble tea i kolorowej oranżady wyglądały przerażająco – gigantyczne plastikowe pojemniki z neonowymi substancjami z aromatami tak intensywnymi, że nierozcieńczone drapały w nosie.

środa, 18 października 2017

Jak instagram i blogi zmieniły sposób jedzenia?

Co widzisz, kiedy myślisz o „dobrym jedzeniu”? Owsiankę z idealnie ułożonymi owocami, placki z kusząco spływającym sosem z solonego karmelu, burgera z frywolnie wychylającymi się plasterkami pomidora, kolorowe sałatki?




Żyjemy w czasach w których ważne jest już nie tylko co jemy, ale jak jemy. Nie mam na myśli powrotu do celebrowania posiłków. Chodzi mi o to jak wielką wagę dzisiaj przykładamy do wyglądu potraw. Rozglądaliście się kiedyś jak zachowują się ludzie w restauracji czy śniadaniowni? Niby rozmawiają, niby są umierający z głodu i z ogromną niecierpliwością w oczach wyczekują kelnerów. A kiedy ich jedzenie ląduje na stole, zaczynają cały rytuał. Zdjęcie z jednej strony, pogląd, przewracamy talerz, zdjęcie, podgląd. Teraz wstaniemy, bo jednak w perspektywie „z góry” będzie wyglądało lepiej. Podgląd. Teraz trudna decyzja – jemy czy dopieszczamy? Jeśli jemy, to temat chwilowo uznajemy za zamknięty. Jeśli zdjęcie ma od razu żyć własnym życiem, to zaczynamy zabawę z vsco, snapseedem albo po prostu filtrami na instagramie.

Czy jest w tym coś złego?


Jako osoba z natury nazbyt miła i unikająca konfliktów napisałabym, że raczej nie. Czuję jednak przez skórę, że to jednak trochę źle. Po pierwsze, jak wizualizuję sobie dania, które kocham bezwzględnie i wiernie to w pierwszej trójce są: babka ziemniaczana, gulasz z kopytkami i klopsiki z ziemniakami. Jaki mają kolor? Brązowo-szary. Bury. Nieładny. W takiej formie w jakiej wychodzą z garnka czy piekarnika są mało atrakcyjne. Teraz wpiszcie w google hasło „klopsiki” czy „gulasz”. Zdjęcia, które pokażą jak danie wygląda naprawdę będą straszne. Te piękne, aranżowane zdjęcia będą miały tu zielone kiełki czy natkę, tu marchewki ugotowane nie do końca (bo takie ugotowane na miękko nie są tak fotogeniczne) albo będą najmniej istotnym elementem całej fotografii. Czy przeszkadzają mi piękne zdjęcia? Absolutnie nie! Przeszkadzałoby mi jednak, gdyby z naszego krajobrazu obiadowego zniknęły te cudowne i nieco wymagające wizualnie dania – gulasze, wątróbki, kartacze, kluchy leniuchy, jajecznica „nic”, płatki owsiane na mleku bez pięknie zaaranżowanych owoców i orzechów (które naprawdę czasem potrafią wyglądać odwrotnie proporcjonalnie do smaku). Byłoby mi ogromnie źle, gdyby blogerzy i autorzy książek kulinarnych specjalnie unikali promowania takich dań tylko dlatego, że niezwykle trudno je zaprezentować. Jedzenie jest jednak przede wszystkim po to, by zaspokoić głód i nas uszczęśliwić.

Próby upiększenia jedzenia za wszelką cenę to też domena restauracji. Jedzenie, które pięknie wygląda dobrze się wiraluje, jest świetną wizytówką knajpy. Im większa liczba udostępnień, tym większa rozpoznawalność restauracji czy baru. Czy to źle? Jeśli za wyglądem idzie smak to oczywiście, że nie ma w tym nic złego. Jeśli jednak wszystko to dzieje się tylko po to, żeby dobrze wyglądało to jednak coś tu nie działa. Dla mnie najlepszym przykładem instagramowego jedzenie są freak shakes. Tego nie da się wypić ze smakiem. Po przebiciu się przez kilometry bitej śmietany i kilogramy posypek nie mam ochoty próbować koktajlu. A nawet jak spróbuję, zwykle okazuje się słaby, słodki i niesmaczny. O głębokomrożonym pączku nie wspomnę.

Kolejnym przykładem o którym przypominała mi nasza znajoma jest sernik. W kawiarni. Z czereśniami. Naiwnie myślałam, że czereśnie zdobiące wierzch sernika są pozbawione pestek. Wszak tak robią w niektórych miejscach (np. mojej najukochańszej białostockiej kawiarni Fly High Coffee). Po tym jak poczułam pod zębem coś twardego, co ewidentnie chciało sprawdzić czy ząb czasu nie ukruszył mojego uzębienia, postanowiłam podzielić się moją nieco niepochlebną opinią na temat czereśni z pestkami z właścicielką przybytku. "To Pani nie wie, że w czereśniach są pestki"? Zasadniczo wiem, ale jakoś uznaję, że wszystko, co na talerzu jest po prostu jadalne, 

Zapomniałabym wspomnieć o ciastach i ciasteczkach. Piękne są te wielopiętrowe bezy, których nie potrafiłabym ukroić bez instrukcji obsługi. Uwielbiam patrzeć na ciasteczka z wymalowanymi lukrem kształtami. Jednak najbardziej na świecie kocham zwykłą drożdżówkę, zupełnie niefotogeniczne ciasto marchewkowe, babkę piaskową bez żadnych dodatków i powykrzywiane bułeczki z cynamonem i jabłkami. Proste, niewyszukane dania, bez stylizacji, bez pięknego talerza. Takie, które sprawiają, że czujesz się wspaniale i dobrze. Takie, które uszczęśliwiają innych. Takie, które nie zrobią furory na instagramie, ale wywołają realny uśmiech na którym zależy bardziej niż na kolejnym wirtualnym serduszku. 

Czy mam coś przeciwko stylizacji? Nie, pod warunkiem, że stylizuje się bezapelacyjnie dobry smak. 


P.S. Natka pietruszki, kolendra, kiełki, granat, kakao często „ratują” zdjęcia, ale nie smak. Pamiętajcie o tym inspirując się zdjęciami z sieci.


piątek, 15 września 2017

A Ty, co wiesz o ziołach? Recenzja książki Zioła – dla smaku, zdrowia i urody

Czy na prawie 300 stronach da się przekonać, że zioła są dla nas łatwym sposobem na lepszy wygląd i zdrowie? Małgorzata Kaczmarczyk podejmuje tę heroiczną próbę.


Zioła kojarzą mi się z herbatkami z Herbapolu, KlaudynąHebdą i świętem Matki Boskiej Zielnej. Idąc na łąkę czy do lasu wiem, że one tam są, ale trudno mi je rozpoznać. Zupełnie też nie wiem do czego miałyby służyć. Książka opisuje działanie poszczególnych ziół, sposoby ich konserwowania i przepisy z ich wykorzystaniem. Przy każdej substancji zaznaczone są możliwe skutki uboczne przyjmowania jej w zbyt dużej ilości – wszystko zostało opatrzone przypisami do publikacji naukowych.


Przyznam się, że mnie najbardziej zainteresowały trzy rozdziały: przeziębienia, kosmetyki i nalewki. Autorka opisując sposoby walki z przeziębieniami odwołuje się do skutecznych metod naszych babek, podaje przepisy na ziołowe antybiotyki i doradza które herbatki ziołowe pozwalają pozbyć się przykrej choroby. Z wielką radością odkryłam, że nalewka z jarzębiny, cytryny i miodu jest świetnym źródłem witaminy C i jest bardzo prosta do zrobienia. Z wielką ekscytacją przejrzałam rozdział o ziołowych kosmetykach. Oprócz samych receptur na kremy czy peelingi w książce znajdziemy opisy całych rytuałów relaksacyjnych i pielęgnacyjnych. Są bardzo proste. Jeśli ktoś ma poczucie, że wymagają zbyt długich przygotowań, Autorka podaje sposoby na równie skuteczne, ale szybsze metody pielęgnacji. Dla przykładu: peeling możemy zrobić z mielonych ziaren kawy, ale kiedy zupełnie nie mamy czasu na jego przygotowanie możemy wykorzystać skrystalizowany miód.

Autorka we wstępie zaznacza, że jej książka nie jest poradnikiem mającym na celu pokazanie jak sobie radzić z konkretną chorobą. Akceptuję to podejście. Zupełnie zgadzam się z tym, że zioła mogą wspomóc leczenie, ale jak każda substancja aktywna mogą przeszkodzić medycynie tradycyjnej (przeczytajcie co o tym mówiła onko-dietetyczka). Dlatego nie można bagatelizować ich mocy. 



Jedyną rzeczą, której bardzo mi brakuje w książce to zdjęcia wszystkich wspominanych ziół. Rozumiem, że książka nie jest zielnikiem. Mam jednak poczucie niedosytu, kiedy nie wiem jak wygląda konkretna roślina i raz po raz muszę szukać jej zdjęcia w internecie. Można by rzec, że w ten sposób po prostu się uczę. Ja jednak mam dość pobożne podejście do książek i jak już mam ją w ręku, to chciałabym, żeby było w niej wszystko.

Zioła – dla smaku, urody i zdrowia to pozycja dla tych, którzy wierzą w siłę natury, lubią alchemię i nie boją się eksperymentów. Bo jednak trzeba mieć naturę alchemika, żeby do ketchupu dodać lebiodki i głogu, a do zupy gwiazdnicy, nasturcji czy nagietka.



Małgorzata Kaczmarczyk
Zioła – dla smaku, zdrowia i urody
wydawnictwo Samo Sedno
Cena: 44,90


wtorek, 5 września 2017

Słodycze do szkoły bez wyrzutów sumienia - część II

Znowu w lodówce mieliście światło i nie bardzo wiedzieliście co dać dziecku do szkoły. Przekraczając próg spożywczaka przeklinaliście ustawę zakazującą słodyczy w szkole, a jedyną rzeczą, którą chciało dziecko był ten zupełnie nowy batonik w białej czekoladzie z naklejką do kolekcji? 

Przed rokiem opublikowaliśmy listę naszych śniadaniówkowych odkryć (przejrzyj je tutaj).  Tym razem publikujemy nową listę słodyczy do szkoły bez wyrzutów sumienia.

1. Dobra kaloria




W Dobrej Kalorii zakochałam się w ciąży i pasjami pożerałam ekspandowaną grykę z miodem. Dzieciom do szkoły kupujemy jednak batoniki. Sprawdzają się nie tylko w szkole, ale podróży (nie bardzo brudzą samochód), w parku (a tamta babcia daje dziewczynce batonika i ja też chcę), na wakacjach. Ulubiony smak dzieci to jabłko z cynamonem, ulubiony smak Adama to chrupiący orzech, ja kocham śliwkę i ziarno. Dobra kaloria dostępna jest w Rossmanie, Lidlu i chyba wszystkich hipermarketach. Cena: ok. 2,50 PLN

piątek, 25 sierpnia 2017

Termosy i śniadaniówki dla dzieci - subiektywny przegląd #sosAZS

Niedługo rozpoczynamy czwarty rok gotowania obiadów do przedszkola i drugi rok przygotowywania obiadów do szkoły. Przez ten czas przetestowaliśmy kilka termosów i śniadaniówek. Być może nasze doświadczenia pomogą Wam dobrać termos czy śniadaniówkę dopasowaną do potrzeb Waszego dziecka. 

Zanim zaczniecie przeglądać termosy i śniadaniówki, przeczytaj dlaczego gotujemy dla dzieci i jaką dietę stosujemy. Jeśli obawiasz się jak dziecko przyjmie fakt, że będzie jedynym dzieckiem w grupie czy klasie przynoszącym własne pojemniczki, to porozmawiaj z nauczycielem. Jeśli trudno Ci zebrać myśli, przeczytaj o czym nauczyciel wiedzieć powinien.


TERMOSY 

Wybierając termos musimy odpowiedzieć sobie na pytania:

- ile dziecko je (żeby dobrać odpowiedni rozmiar)
- co będzie zabierało do szkoły (czy tylko zupę czy dwa dania)
- czy będzie jadło bezpośrednio z termosu czy będzie można to jedzenie przełożyć na talerz
- jak długo termos musi trzymać ciepło
- czy będzie musiało termos odkręcać samo czy ktoś termos będzie otwierał za dziecko

środa, 16 sierpnia 2017

Przystanek Tleń, czyli gdzie zjeść w Borach Tucholskich

Czy sześcioro dorosłych i ośmioro dzieci może wspólnie zjeść dobry obiad w restauracji? Oczywiście - i to w miejscu polecanym przez Slow Food.




Do Przystanku Tleń trafiamy z polecenia właścicieli Osady Słomiany Zapał. Niezobowiązujące drewniane wnętrze łączy w sobie restaurację, pensjonat i browar. Przed restauracją znajdują się stoliki dla amatorów świeżego powietrza z tucholskich lasów. Na tablicy przy drzwiach wypisane są dania dnia i desery. Jednego dnia królują jagody, innego bób i kurki. W Tleniu jemy dwa razy w ciągu tygodnia.



Wchodzimy do jasnego wnętrza w którym widać miedziane kadzie, które fascynują dzieci. Przystanek Tleń to przecież browar. Siadamy przy dużym stole i stajemy się spełnieniem najgorszego koszmaru kuchni - prawie każdy bierze co innego.

czwartek, 3 sierpnia 2017

Warto pić wino, które się rozumie [Rozmowa #12]

O tym, jakie wino kupić w prezencie, jakie wino pasuje do śledzia i jak zacząć swoją przygodę z winem rozmawiamy z Wojciechem Cyranem. 



Czy Polacy potrafią pić wino?


Uczymy się. Polska jest krajem piwnym i wódczanym, bo takie są tradycje w naszym regionie. Wino dopiero pojawia się na polskich stołach. W moim domu, kiedy jadło się cokolwiek, nie było na stole wina. Natomiast u moich francuskich kolegów butelka tego trunku zawsze znajdowała się na stole. 
W Polsce kultura picia wina do posiłku rozwija się bardzo dynamicznie,  jednak jest to powolny proces. Kulturowo jesteśmy krajem wódczano-piwnym i zdecydowanie „swobodniej” czujemy się z kieliszkiem wódki czy kuflem piwa niż z kieliszkiem wina. Pijąc wódkę czy piwo po prostu je pijemy, nie zastanawiamy się czy jest to amerykańska IPA, czeski Pils, czy niemieckie pszeniczne piwo. Podobnie z wódką. Nie każdy Polak wie, że Wyborowa jest żytnia, Luksusowa ziemniaczana, a Ostoya pszeniczna. Z winem jest inaczej. Pijąc je możemy czuć się bardziej nieswojo. Pojawiają się pytania: czy wybrałem dobry szczep, czy ten gatunek pasuje do jedzenia, jak trzymać kieliszek w ręku, w jakiej serwować je temperaturze…

A jakie jest Twoje ulubione wino?

Nie mam takiego. To zależy, do czego ma pasować.

Powiedzmy, że przychodzimy w południe do restauracji i chcemy się napić wina do lunchu, to o co powinniśmy poprosić?


piątek, 14 lipca 2017

Czy przyczyną otyłości może być zapach jedzenia?

Od wielu lat naukowcy starają się znaleźć przyczynę nadwagi i otyłości. Ci pracujący na Uniwersytecie w Berkley odkryli, że jedną z przyczyn tycia może być tendencja do ... wąchania jedzenia.


To, że zmysł węchu i smaku są ze sobą nierozerwalnie związane jest dla nas oczywiste. Z wielką przyjemnością jemy czekoladę, ale też smarujemy się kremami, które mają taki sam zapach. Przechodząc obok piekarni czy cukierni dajemy się "wodzić za nos" i chwilę później z radością pożeramy świeżą bułkę czy ciastko. Jednak do tej pory nikt nie mówił o tym, że samo wąchanie jedzenia sprzyja tyciu. 

W zeszłym tygodniu na stronie uczelni pojawił się artykuł streszczający prace amerykańskich badaczy. Podzielili oni myszy na trzy grupy. Pierwsza grupa to myszy, które normalnie czuły zapachy i miały normalną wagę ciała. Druga grupa to myszy pozbawione zmysłu węchu na trzy tygodnie, które również miały normalną wagę ciała. Trzecia grupa to myszy z nadwagą. Myszy czujące normalnie i myszy, które zapachów nie czuły dostawały takie same, wysokokaloryczne posiłki. Naukowcy podejrzewali, że myszy pozbawione węchu nie będą chętnie jadły. Okazało się, że obie grupy myszy jadły dokładnie tyle samo. Z tym, że myszy nie czujące zapachów przytyły 10%, a te, które zapachy czuły przytyły niemal 100%. Ten zupełnie szokujący wynik eksperymentu sprawił, że naukowcy z większa uwagą przyjrzeli się trzeciej grupie - myszom z nadwagą. W trakcie trwania eksperymentu dostawały wysoko-kaloryczne posiłki i jadły tyle samo, co wcześniej. Pozbawione węchu, zaczęły chudnąć. 

Naukowcy byli tak zaintrygowani wynikami swoich badań, że zaprosili do współpracy kolegów z Niemiec z Intrytutu Maxa Plancka. Ci przeprowadzili podobny eksperyment na "swoich" myszach, które miały niezwykle wyczuolony zmysł węchu. Dostawały przez 3 tygodnie ten sam pokarm, co ich amerykańskie koleżanki i ... przytyły.

Eksperyment ten pokazuje, że myszy tyły nie tylko przez to co jadły, ale jak postrzegały swoje jedzenie. A w zasadzie, jak bardzo skupiały się na samym zapachu jedzenia. Jedna z hipotez mówi, że myszy chudły dlatego, że ich mózg miał poczucie, że są najedzone (nie czuły zapachu jedzenia, więc nie wywoływało to napadów głodu). W związku z tym w inny sposób zarządzał procesami metabolicznymi. 

Naukowcy z dużą dozą ostrożności podchodzą do wpływu wyników ich badań na życie ludzi cierpiących na nadwagę. Wiadomo, że osoby pozbawione węchu jedzą mniej chętnie. Utrata węchu zwykle jest skutkiem ciężkiej choroby i wypadku, więc niechęć do jedzenia może mieć podłoże emocjonalne. Naukowcy chcą teraz zbadać w jaki sposób przebiegają procesy napadów głodu, czy da się modyfikować sposób odczuwania przyjemności z jedzenia, czy podobne procesy zachodzą u ludzi. Z pewnością za napady głodu odpowiedzialny jest zmysł węchu. Naukowcy zamierzają zbadać teraz czy również ludzie tyją od tego, że lubią wąchać swoje jedzenie.

Pełna treść artykułu dostępna jest na stronie periodyku Cell Metabolism


wtorek, 11 lipca 2017

Mathallen, czyli gdzie zjeść w Oslo

Jeśli jest jakieś miejsce w Oslo do którego miłośnik jedzenia powinien pójść to jest to zdecydowanie Mathallen. Może nie jest to dwugwiazdkowa restauracja Maemo, ale jest to miejsce pokazujące co jedzą mieszkańcy stolicy Norwegii. 



Kawałek drogi od centrum Oslo w czerwonym starym budynku mieści się oslowska hala targowa. Jest w niej wszystko, czego potrzebuje osoba lubiąca dobre smaki. Obok stoiska z suszonymi owocami, warzywami i grzybami jest stoisko z najświeższymi rybami jakie widziałam poza barcelońską La Boqueria. Można kupić tu świeże mięso, poprosić o odpowiednie pokrojenie czy zmielenie. Można w końcu tu zjeść i napić się dobrej kawy. Wydawałoby się, że w kraju, który pije najwięcej kawy na świecie o to nie jest trudno. Można się jednak grubo pomylić. 

wtorek, 27 czerwca 2017

Jak robić przetwory - recenzja "W słoiku"

Kiedy bazarki zapełniają się dojrzałymi truskawkami, na drzewach kwitną bzy, a w powietrzu unosi się zapach czerwieniejących się pomidorów trzeba wyciągnąć z szafki duży garnek, umyć słoiki i zabrać się za zamykanie smaków lata na zimę. Brzmi dobrze, ale czy da się to zrobić w każdej kuchni? Jeśli nigdy nie przygotowywaliście słoików, książka "W słoiku" na pewno Was ośmieli. 



Zacznijmy od tego, kim jest autorka. Kasia Marciniewicz od lat ma w internecie swój kąt wypełniony  dobrymi ludźmi, dźwiękami energetycznej muzyki i szlachetnymi smakami. Jej blog Chillibite to taka ogromna kuchenna wyspa - siedzisz na jednym jej krańcu, przed sobą masz najwyżej jakości składniki i perełki wynalezione na lokalnych targach i bazarkach, a obok Ciebie stoi filigranowa blondynka z wielkim uśmiechem, która stanowczym tonem mówi co masz robić, żeby było dobrze. Taka sama jest ta książka. Każdy przepis opatrzony jest ciepłą historią i konkretnymi wskazówkami - jak pasteryzować, jak sprawdzać jakość składników, skąd wziąć słodkie truskawki, dlaczego warto kupować śliwki produkowane w USA, jak wykorzystać wolnowar, jak szybko można robić nalewki w Thermomixie, jak rozmawiać z rolnikami i komu ufać. 


Na 240 stronach znajdziemy przepisy na frużeliny, dżemy, marmolady i soki, przetwory warzywne, chutneye, zakwasy, suszone owoce, 4 rodzaje pesto, 6 rodzajów granoli, przetwory mięsne, octy, dressingi i mieszanki przypraw. Obok znanej konfitury z czarnej porzeczki znajdziemy przepis na niecodzienne czereśnie w whisky, które idealnie pasują do pasztetów. Dżem morelowy to nie tylko klasyka gatunku, ale też wersja z migdałami, tymiankiem czy wiśniami. Recepturą na francuski winegret Kasia otwiera rozdział przepisów na sosy do sałatek. Ale winegret to solidna podstawa, która pozwala na eksperymentowanie z sardelami, mango, malinami czy cytrusami. Nudna zwykle granola tutaj pachnie przyprawami korzennymi, czekoladą, ale też aromatami Luizjany. Wszystkie przepisy opatrzone są zdjęciami Autorki i są niezbitym dowodem na to, że słoiki występują w każdym rozmiarze i kształcie. 

Książka "W słoiku" to idealny prezent - także dla samego siebie.  Niewiele jest przyjemniejszych śniadaniowych momentów od tych, w których słychać charakterystyczny dźwięk otwieranych konfitur. U nas w domu za większość słoików odpowiada Adam i raczej nie wchodzę mu w drogę. W zeszłym roku jednak sama smażyłam wiśnie i robiłam to tak, jak wcześniej robiła moja mama i mój brat. Gruszek w occie czy galaretki malinowej bez przepisu bym pewnie nie zrobiła. Bałabym się, że gruszki zmiękną, a galaretka będzie za luźna. W swojej książce Kasia dokładnie opisuje do jakiej konsystencji zmierzamy, opisuje wszystkie procesy, włącznie z myciem słoików i nakrętek. Co dla mnie ważne i ujmujące, uwzględnia informacje o tradycyjnych produktach, ich pochodzeniu,  sugeruje co z danym słoikiem można dalej zrobić - "posmaruj wytrawne gofry, podaj z serami, zrób zupę według mojego przepisu". Książkę zamyka lista sprawdzonych adresów (włącznie z małymi producentami olejów). Te wszystkie wskazówki sprawiają, że pasteryzowanie przestaje być takie trudne i niedostępne. Po przeczytaniu książki mam ochotę włożyć do słoika wszystkie letnie owoce, a na wakacyjną wyprawę zabrać kiełbasę w słoiku. 

W Słoiku. Przetwory przez cały rok
Kasia Maciniewicz
Wydawnictwo Publicat
Cena: 39,90 pln