środa, 30 października 2013

Pastyła

Pastyła to nic innego jak bardzo mocno wygotowany mus jabłkowy, z którego wycina się niewielkie żelki i obtacza w cukrze. Smakuje tak intensywnie jakbyście na raz mieli w ustach co najmniej kilka jabłek. Jej przygotowanie jest czasochłonne, ale warto spróbować chociaż raz. Takie długie gotowanie, mieszanie, pilnowanie żeby nic nie przywarło ma w sobie coś z alchemii... Nasza pastyła jest "zdobyczna" - Adam dostał ją w prezencie na urodziny od Ireny i Pawła. Była tak pyszna, że wydzielaliśmy ją sobie, chcąc delektować się smakiem jak najdłużej... Zdobyczny jest i przepis, który odtwarzamy zgodnie z instrukcjami Ireny i rozpowszechniamy, żebyście też mogli spróbować. W końcu sezon na jabłka w pełni.
To nie jedyny pomysł na wielogodzinne gotowanie jabłek. Bliskimi krewniakami pastyły o bardziej zachodniej nazwie są fruit rolls, o których pisaliśmy już na blogu, a także "ser jabłeczny", który sprzedaje przez internet sklep Skarby Prababuni prowadzony przez fundację s. Małgorzaty Chmielewskiej.


Składniki:
2 kg jabłek (najlepsze - antonówki)
cukier kryształ - do smaku
miód - do smaku

Jabłka obieramy, kroimy i gotujemy na małym ogniu bardzo długo, aż otrzymamy około 20% wyjściowej objętości. Jak pisze Irena "smaży się to jak powidła śliwkowe, czyli do momentu, kiedy łyżka przeciągnięta przez środek garnka zostawi w jabłkowej masie powoli zamykający się kanion, jak Morze Czerwone za Mojżeszem i Izraelitami".
Właśnie wtedy do pastyły dodajemy cukier i miód - do smaku, więc najlepiej etapami, żeby nie przesadzić. Odparowujemy dalej masę często mieszając - cukier i miód łatwo się przypalają. Po ok. 20-30 minutach masę rozsmarowujemy na blasze wyścielonej papierem do pieczenia na grubość ok. 1 - 1,5 cm. Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 50 stopni (dobrze gdy ma termoobieg) i dalej odparowujemy. Ten etap trwa nawet kilka godzin. Kiedy masa nieco się zestali i wysuszy, placek przypominający zestaloną galaretkę wyciągamy z piekarnika,  kroimy w małą kostkę (można wyciąć też kształty małą wycinarką do ciasteczek) i wstawiamy do piekarnika na dosuszenie. Gotowe (czyli mało klejące się do rąk) kosteczki wyciągamy z piekarnika, obtaczamy w cukrze krysztale i wkładamy do szczelnego, suchego pudełka. Między warstwami pastyły, układamy papier do pieczenia. 


wtorek, 29 października 2013

Szwajcarskie fondue „moitié-moitié”

Kiedy na blogu Chillibite zobaczyłam informację o konkursie, w którym można było wygrać wycieczkę do Szwajcarii, pomyślałam, że byłoby wspaniale "ugryźć" taki różnorodny kraj. Udało się. Czworo blogerów, jeden zawodowy fotograf i jedna specjalistka od Szwajcarii ruszyło na podbój kraju serem i czekoladą płynącego. Przez cztery dni smakowaliśmy dziczyzny, regionalnych serów, kasztanów i innych szwajcarskich dóbr, o których napiszę jeszcze oddzielnego posta na blogu. Dzisiaj czas na fondue.


Prawdziwego szwajcarskiego fondue kosztowaliśmy w Les Diablerets. Les Diablerets to mała miejscowość położona w alpejskiej dolinie, ze wszystkich stron otoczona górami. Legenda głosi, że wszystkie lawiny schodzące z gór są wywoływane przez diabły grające w kręgle i usiłujące zbić najwyższy szczyt w okolicy. Podczas naszej szwajcarskiej wyprawy diabły najwyraźniej spały i dały nam w spokoju cieszyć się urokami gór. I szwajcarską kuchnią, oczywiście. Nic - oprócz czekolady - nie kojarzy się ze Szwajcarią tak jak serowe fondue. Dla wielu Szwajcarów fondue to szybki sposób na energetyczną regenerację po całodziennych zmaganiach z zimowymi stokami.

 

Klasyczne fondue przygotowuje mężczyzna (głowa rodziny), który stoi nad garnkiem i miesza ser. Nie bez znaczenia jest tu jego rodzaj : każdy region ma swoje ulubione typy, ale połączenie vacherin i gruyere’a uznane jest za klasyk. W Auberge de la Poste (czyli starym budynku pocztowym przerobionym na restaurację) mogłam podszkolić się w sztuce mieszania sera i - jak na prawdziwego faceta przystało - dałam sobie radę! Tam też poczułam, że w jedzeniu fondue jest coś magicznego – wszyscy w ciszy z wielkim skupieniem wkładali swoje kawałki chleba do caquelon (tak się nazywa naczynie do fondue), pieczołowicie nabierali ser i z namaszczeniem zjadali. Może wcale nie chodziło o magię ale o strach - tego, kto upuści chleb spotyka bowiem kara (np. bieganie po mrozie bez kurtki, a potem bez butów, koszulki...). Niezależnie od tego jest wiele przyjemności w takim wspólnym biesiadowaniu, jedzeniu z jednego garnka, ostrożnym nabieraniu kęsa za kęsem. Spokój, dobre jedzenie, dobrzy ludzie wokoło i mnóstwo pozytywnych emocji.
Po moim powrocie zrobiliśmy oczywiście fondue w domu. Jeśli i Wy macie ochotę, podajemy przepis.



Czas przygotowania: 20 minut

Składniki:
1 bagietka pszenna
200 g sera Vacherin
200 g sera Gruyere
150 ml białego wina stołowego
1 ząbek czosnku
½ łyżeczki gałki muszkatołowej
2 łyżki kirschu (opcjonalnie)
pieprz

Bagietkę kroimy w kostkę 2 cm. Sery kroimy w małą kostkę lub ścieramy na tarce o grubych oczkach. Wrzucamy do garnka, wlewamy wino, dodajemy czosnek przeciśnięty przez praskę (lub bardzo drobno posiekany), gałkę muszkatołową. Nie przerywając mieszania podgrzewamy na małym ogniu do całkowitego rozpuszczenia sera. Zdejmujemy z ognia, dodajemy kirsch, stawiamy na podstawkę do fondue (jeśli mamy zestaw do fondue czekoladowego, sery rozpuszczamy w rondelku, a już gotowe przelewamy do naczynka).
Jak jeść? Na widelec do fondue nabijamy kawałek bagietki, zbierając z dna garnka zataczamy nim ósemki. Wyciągamy, delikatnie obracamy w powietrzu, aż krzepnący ser „okręci się” wokół chleba. Oprószamy pieprzem na talerzyku i zjadamy.

I jeszcze kilka zdjęć z Les Diablerets:

Les Diablerets położone jest w Alpach Berneńskich. Jest to piękna i spokojna miejscowość w której na co dzień mieszka 3000 osób. W trakcie sezonu narciarskiego zmienia się nie do poznania - 8000 turystów robi swoje. 
Piękny dom zbudowany w osiemnastym wieku. Fasada domu jest swoistym pamiętnikiem rodzinnym  - zostały na niej wyryte ważne daty i wydarzenia. 

Muzem Ormonts w Vers-L'Eglise, wsi położonej obok Les Diablerets. Można w nim oglądać wystawę poświęconą historii ziołowego likieru Bitter des Diablerets. 

Niesamowita elewacja składająca się z nachodzących na siebie deseczek. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie - tym bardziej, że pochodzi z początku dziewiętnastego wieku. 

piątek, 25 października 2013

Wieczór panieński - nad garami

Większość znanych mi kobiet na hasło "wieczór panieński" dostaje gęsiej skórki i to wcale nie z podekscytowania. Jednym kojarzy się z tandetą, striptizem, różowymi piórkami wokół szyi i tortem z czekoladowym penisem (dobrze jak jest czekoladowy, bo można zjeść, gorzej jak jest to wyrób czekoladopodobny). Innym kojarzy się z nudnymi zabawami w stylu "kto będzie... zmywał spalone patelnie, decydował o liście gości na Boże Narodzenie i płacił sprzątaczce". Tak się złożyło, że ostatnio za mąż wychodziła moja przyjaciółka i bardzo chciałyśmy sprawić jej przyjemność. Prostą i prawdziwą przyjemność.


Panna A. uwielbia gotować, piec i jeść. Dobrze się składa, bo ja też. Źle się składa, że w mojej kuchni wielkości 4 metrów kwadratowych nie zmieściłby się nikt poza mną. Jak pogodzić gotowanie z brakiem miejsca w kuchni? Z nieba spadł nam Krystian Zalejski, który zgodził się poprowadzić prywatne warsztaty w swojej piekarnio-restauracji Christian's Bakerhouse i sprawił, że hasło "wieczór panieński" nabrało nowych skojarzeń.


Robiłyśmy scones z polędwicą wołową i szpinakiem. Do tego scones z jabłkami, rodzynkami i pomarańczami. Miałyśmy robić tagliatelle ze świeżymi grzybami, ale tak nam się dobrze rozmawiało, że ani się obejrzałyśmy i... wszystko było już gotowe. I nie, nie robiłyśmy tego wszystkiego na sali przy stoliku ale w kuchni, która normalnie pracowała i obsługiwała zamówienia. Mogłyśmy więc przy okazji spróbować tego, co Christian's Bakerhouse miał w menu: czekoladowy torcik, angielskie kiełbaski, świeże frytki... Pooglądałyśmy sobie lodówki z mięsem, półki z przyprawami i angielskie książki kucharskie.


Jeśli więc przyjdzie Wam kiedyś organizować wieczór panieński i nie będziecie mieli pomysłu, co wspólnie zrobić, zacznijcie gotować. Nie zapomnijcie tylko kupić dobrego musującego wina - sprawdzi się znakomicie, gdy zasiądziecie do przygotowanej własnoręcznie kolacji!







Jeszcze raz dziękujemy Krystianowi za wspaniałe warsztaty!

Informacje:
Christian's Bakerhouse
Warszawa, ul. Książęca 6

czwartek, 24 października 2013

Ciastka maślane z czekoladą i wiórkami kokosowymi

Jak się jest "blogerką spożywczą", to w żadną wyprawę nie można ruszyć się z domu bez własnego prowiantu. Dlatego oprócz listy rzeczy do spakowania, równie ważna jest lista rzeczy do upieczenia/zrobienia na drogę. Ci, którzy śledzą Facebooka i Instagram Crust and Dust wiedzą, że byłam ostatnio w Szwajcarii. Mieliśmy wylecieć samolotem z Warszawy o godzinie 9:00, ale jesienna mgła uziemiła nas na lotnisku na ponad 3 godziny. Dobrze, że Kasia z Chillibite miała kanapkę z pulled pork, a ja pudełko tych ciastek. Inaczej byśmy wszyscy umarli z głodu :)
Już wkrótce na blogu obszerniejsza relacja ze szwajcarskiej eskapady, z kulinarnymi ciekawostkami oczywiście. 


Czas przygotowania: 20 minut
Czas oczekiwania: 1 godzina
Czas pieczenia: 15-20 minut

Składniki:
1 tabliczka gorzkiej czekolady
200 g masła
1/2 szklanki cukru
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
1 1/2 szklanki mąki
3/4 szklanki wiórków kokosowych

Czekoladę wyjmujemy z opakowania, zjadamy 4-5 kostek, a resztę siekamy w drobne kawałki. Mikserem ubijamy masło z cukrem przez 3 minuty, dodajemy ekstrakt waniliowy, mąkę, wiórki kokosowe i miksujemy kolejną minutę. Dorzucamy pokrojoną w kostkę czekoladę i wgniatamy ręką czekoladę w ciasto - chodzi o to, żeby ją wmieszać, ale nie mieszać za długo, bo może się topić. Gotową masę dzielimy na dwie części. Na blacie rozkładamy kawałek folii spożywczej wielkości 2 kartek A4. Z połowy masy formujemy wałek, zawijamy go w folię, kilka razy rolujemy po blacie, żeby go wyrównać, wkładamy do lodówki. Z drugą porcją ciasta postępujemy podobnie.
Po godzinie (lub więcej) nagrzewamy piekarnik do 180 stopni Celsjusza, blaszkę wyściełamy papierem do pieczenia. Z lodówki wyjmujemy ciasto, kroimy je nożem w plastry grubości 1/2 cm. Jeśli ciasto się rozpada, po prostu je sklejmy palcami i uformujmy ładne ciasteczko. Ciastka układamy na blaszce zostawiając między nimi miejsce (nie rosną za dużo), pieczemy do zezłocenia, ok. 15-20 minut.  


czwartek, 17 października 2013

Peanut brownie

Czekolada. Masło orzechowe. Czekolada. Masło orzechowe. M. nie umie wybrać, co lubi bardziej. Swoim serduchem łasucha kocha jedno i drugie. A skoro tak, to musiała w końcu je połączyć. Nie ma nic bardziej czekoladowego niż brownie a aksamitne masło orzechowe z chrupiącymi fistaszkami doskonale do brownie pasuje. Fistaszkami niesolonymi, oczywiście. Mieszamy więc jedno i drugie. Dlaczego masło orzechowe nie jest w środku brownie? Dlatego, że intensywniej smakuje dodane tuż po upieczeniu. Dlaczego orzechów nie dodajemy do brownie? Żeby w nim nie zatonęły, żeby nie stracić ich z oczu i żeby brownie dobrze się kroiło. Ale Wy możecie to oczywiście zrobić po swojemu. W końcu brownie z masłem orzechowym to żaden poważny tort. Ot, małe święto czekoladowo-orzechowych łasuchów.


Czas przygotowania: 10 minut
Czas pieczenia: 30 minut

Składniki:
150 g gorzkiej czekolady
100 g masła
1/3 szklanki cukru
1/4 szklanki mąki pszennej
6 jaj
100 orzeszków laskowych niesolonych
100 g masła orzechowego
2 łyżki masła

Piekarnik nagrzewamy do temperatury 180 stopni Celsjusza. Formę wielkości 20 cm x 30 cm smarujemy 1 łyżką masła. W kąpieli wodnej rozpuszczamy czekoladę i pozostałe masło. Zdejmujemy z ognia i delikatnie studzimy. Mąkę, cukier, jajka i rozpuszczoną czekoladę z masłem miksujemy mikserem do uzyskania jednolitej masy. Ciasto wlewamy do formy. Wstawiamy do piekarnika i pieczemy 30 minut (wyłączamy, kiedy środek ciasta jest jeszcze delikatnie galaretowaty). Wyciągamy ciasto z piekarnika, obsypujemy orzeszkami. Masło orzechowe rozpuszczamy w rondelku z 2 łyżkami zwykłego masła. Tą masą robimy na wierzchu smugi, które przykryją częściowo orzechy.


poniedziałek, 14 października 2013

(Ku)piliśmy wino - relacja z Kocham Wino Fest

W ostatnią sobotę w warszawskim Forcie Legionów próbowaliśmy dobrego wina. Już drugi raz uczestniczyliśmy w festiwalu wina organizowanym przez Centrum Wina. Poprzednia edycja odbyła się w maju i pisaliśmy o niej na naszym blogu.
Wydarzenie wyjątkowo sympatyczne: niezobowiązująca degustacja przy kilku stoiskach, podzielonych wg rodzaju wina i widełek cenowych, do tego przekąski (choć zdecydowanie mniej niż za pierwszym razem – szkoda…), konkursy i pokazy sommelierskie. W trakcie degustacji swoje typy można zapisywać w specjalnych katalogach degustacyjnych (w tym roku było w nich ponad 100 win), a przed wyjściem – najlepsze kupić z festiwalową zniżką (przy większych zakupach – dostawa gratis).


Nie jesteśmy wielkimi znawcami wina, zwykle towarzyszy ono jedzeniu – nie odwrotnie. Częściej pijemy białe niż czerwone – a to chyba wśród profesjonalistów jest faux pas. Mimo że czytamy od czasu do czasu o winie, to słabo posługujemy się sommelierską terminologią… Ale nawet z tej zupełnie laickiej perspektywy festiwal był doskonałą okazją, żeby po prostu poćwiczyć smakowanie wina i rozmowę o winie, o upodobaniach, o łączeniu go z potrawami.
Frekwencja dopisała (w ten weekend zresztą „frekwencja” to było w stolicy słowo-klucz). Przy niektórych stoiskach było nawet tłoczno. Z naszych obserwacji wynika, że najwięcej chętnych chciało degustować win z najniższej „półki cenowej” (do 29 zł) i z tej najwyższej dostępnej na festiwalu (powyżej 100 zł).


Wśród najtańszych udane były na pewno orzeźwiające stołowe Soldepenas Blanco i lekko musujące Septiembre White Frizzante Mendoza. Wśród najdroższych czerwonych najprzyjemniejsze było chyba kalifornijskie Black Stallion Cabernet Sauvignon (bogate, ale nie za ciężkie), a wśród białych… biały sauvignon Pouilly Fume Pascal Jolivet (rewelacyjny byłby do szparagów!). W odrębnej konkurencji powinniśmy jeszcze odnotować aksamitną słodką maderę Cossart Gordon (wg etykiety leżakująca 5 lat). Choć win słodkich i wzmacnianych nie było za wiele (szkoda), więc i o porównanie trudno.
Ostatnio stwierdziliśmy, że nasza domowa „piwniczka” (a w praktyce – karton z butelkami stojący w szafie) jest całkiem pełna, bo co jakiś czas dostajemy wino w prezencie, a spożycie mamy raczej niewielkie. Dlatego tym razem – mimo wielu kuszących okazji – do domu kupiliśmy sobie tylko dwie butelki, ze środkowego przedziału cenowego: zaskakująco bogate, leżakujące 5 miesięcy w dębowych beczkach Conde de Valdemar Rioja Blanco i słodki tokaj Oremus Szamorodni w charakterystycznej pólitrowej butelce. Biała rioja na dobry początek kolacji, a tokaj – na deser do sernika. Tak przynajmniej to sobie dzisiaj wyobrażamy.
Crust and Dust był patronem medialnym Kocham Wino Fest.


piątek, 11 października 2013

Pasta wątróbkowa z konfiturą figowo-pomarańczową

Świeże figi po prostu trzeba spożytkować na coś wykwintnego. Jakoś nie możemy się pozbyć uczucia, że świeże figi - nawet jeśli pochodzą z supermarketu - to jednak luksus. Tym razem odpowiedzialność za nie przejął A. Najpierw przygotował z nich konfiturę z dodatkiem pomarańczy i likieru cointreau (zrobiliśmy trochę większą porcję i dwa słoiczki jeszcze nam zostały w zapasie). A potem użył jej do naszej sprawdzonej wariacji na temat foie gras, czyli pasty wątróbkowej. Do tego świeża chałka albo brioszka - i od razu świat wydaje się mieć tysiąc smaków więcej.
Pasta z wątróbki już raz nam przyniosła szczęście - prawie rok temu zrobiliśmy kakaowe łódeczki z pastą wątróbkową i jarzębiną, które pomogły nam zapunktować w ostatnim etapie konkursu na Kulinarnego Bloga Roku. Nadal stwierdzamy, że pasta z kurzych wątróbek - dzięki dodatkom czerwonej cebuli, winnego jabłka, masła, soku pomarańczowego i octu balsamicznego - łamie wszystkie uprzedzenia względem wątróbki.
Pastę i konfiturę figowo-pomarańczową zapakowaliśmy warstwowo do filigranowych weków (zresztą, rzeczywiście wyprodukowane przez firmę Weck). M. kupiła je ostatnio w Berlinie. Jak widzicie, sprawdziły się doskonale.


Czas przygotowania konfitury: ok. 3 godziny
Czas przygotowania pasty: 20 minut

Składniki:

Konfitura figowo-pomarańczowa:
10 świeżych fig
1 1/2 pomarańczy (pozostała połowa przyda się do pasty)
5 łyżek cukru dark muscovado
2 kieliszki likieru cointreau (opcjonalnie)


Pasta wątróbkowa:
20 dag wątróbki drobiowej
1 małe kwaśne jabłko
1/2 czerwonej cebuli
2 łyżki masła
sok z 1/2 pomarańczy
1 łyżka octu balsamicznego
sól
pieprz


Myjemy figi, pozbywamy się twardych szypułek, kroimy na ćwiartki i umieszczamy w garnku. Sparzamy pomarańcze wrzątkiem i ocieramy tarką skórkę z połowy pomarańczy - dodajemy ją do fig. Wyciskamy sok z 1 i 1/2 pomarańczy, dolewamy go do fig. Na dno garnka dolewamy również odrobinę wody. Zaczynamy gotowanie na wolnym ogniu. Gdy figi się rozgotują, blendujemy zawartość garnka. W razie potrzeby dodajemy jeszcze odrobinę wody i gotujemy dalej, dodając cukier. Regularnie mieszamy, a gdy w smaku i w konsystencji konfitura będzie już odpowiednia, zdejmujemy z ognia, dodajemy cointreau i rozlewamy ją do wyparzonego słoika (lub słoików) i zakręcamy.
Robimy pastę wątróbkową. Obieramy cebulę i drobno ją siekamy. Jabłko obieramy i kroimy w cienkie plastry. Z pozostałej połowy pomarańczy wyciskamy sok. Wątróbkę myjemy i delikatnie osuszamy. Na patelni rozgrzewamy masło, szklimy na nim cebulę, dodajemy wątróbkę i jabłko, delikatnie oprószamy solą i pieprzem. Przysmażamy chwilę, po czym dolewamy sok z pomarańczy, i przykrywamy patelnię. Zdejmujemy z ognia po 3-4 minutach, gdy wątróbka jest już ścięta, ale jeszcze nie wysuszona. Odstawiamy do ostygnięcia na około 10 minut. Wątróbkę z dodatkami blendujemy, a następnie doprawiamy octem balsamicznym, solą i pieprzem.
Pastę wątróbkową można podawać w oddzielnych naczyniach, można też ułożyć je warstwowo w słoiku. Najlepiej smakują z brioszką lub chałką.

wtorek, 8 października 2013

Pumpkin donuts czyli dyniowe oponki

Naszej dyniowej epopei ciąg dalszy. Jeśli nadal zostało Wam kilka kilogramów dyni i ani jednego pomysłu na to, co można z niej zrobić, proponujemy pieczone oponki dyniowe. Są delikatne i wilgotne, pachną jesienno-korzennie, a na rozgrzeszenie dodajmy, że mają mniej kalorii niż ich smażone odpowiedniki. Żeby zrobić oponki w piekarniku, musicie zaopatrzyć się w blaszkę do pączków (jakkolwiek dziwnie to brzmi). My naszą blaszkę Wiltona dostaliśmy od siostry M. Jeśli nie macie ochoty się w nic zaopatrywać, bo przecież wystarczyło już Wam zaopatrzenie w tonę dyni, to spokojnie - zamiast pączków możecie upiec klasyczne muffiny. Będą smakować dokładnie tak samo. 
Zaczynamy od przygotowania puree z dyni (instrukcja tutaj) i pumpkin spice (instrukcja tutaj), a potem przechodzimy do przepisu. 



Czas przygotowania: 10 minut
Czas pieczenia: 20 minut

Składniki:
1 1/2 szklanki mąki pszennej pełnoziarnistej
1/4 szklanki otrąb owsianych (można zastąpić mąką pełnoziarnistą)
1 łyżka proszku do pieczenia
1 łyżka pumpkin spice
1/3 szklanki brązowego cukru 
1 jajko
1/2 szklanki puree z dyni
1/2 szklanki maślanki 
1/4 szklanki oleju 
3 łyżki zarodków pszennych (opcjonalnie)

Piekarnik nagrzewamy do temperatury 180 stopni Celsjusza. Mąkę, otręby, proszek do pieczenia, pumpkin spice i brązowy cukier mieszamy na jednolitą masę. W oddzielnej misce mieszamy jajko, puree z dyni, maślankę, olej. Zawartość obu misek mieszamy dokładnie (ale bez przesady, nie zawzięcie przez kilka minut...). Łyżką nakładamy masę do blaszki pączkowej lub foremek do muffinów. Obsypujemy wierzch każdej oponki zarodkami pszennymi. Wstawiamy do piekarnika na 20 minut.
Wyciągamy z piekarnika, pozwalamy im chwilę ostygnąć i ostrożnie wyciągamy. Rada dla tych, którzy nie dbają o linię: jeszcze ciepłe pączki możemy zanurzyć w roztopionym maśle, a potem obtoczyć w cukrze pudrze wymieszanym z pumpkin spice. Ale równie dobrze można klasycznie oprószyć cukrem pudrem.


niedziela, 6 października 2013

Pumpkin Spice Latte

Fall is here! Zwykle M. dostaje dreszczy na myśl o tym, że lato się skończyło na dobre i będzie jeszcze zimniej. Pewnie większość ciepłolubnych/normalnych ludzi tak ma. Ale od czego jest marketing - od tego, żeby Ci, którzy nie znoszą zimna cieszyli się jesienią z innego powodu - na przykład... z pumpkin spice latte. M. dała się zwieść Starbucksowi i pokochała Pumpkin Spice Latte. Ten cudownie rozgrzewający aromat korzennych przypraw i tona bitej śmietany na wierzchu. Ale, ale.. Po wypiciu połowy napoju kawowego (bo kawa to jednak nie jest), M. stwierdziła, że jest jej już za słodko i więcej nie chce. Przy następnej wizycie zapytała, ile pompek syropu cukrowego jest w kawie. Gdy okazało się, że standardowo aż trzy, poprosiła tylko o jedną. Kawa była słodka jak trzeba, ale dużo mniej aromatyczna. Ale zamiana... Trzeba było więc wziąć sprawy w swoje ręce.

Foto: papermag.com

Niezliczona ilość stron internetowych sugerowała różne reczy - dodanie do kawy puree dyniowego (ale chcę kawę, a nie ciasto!), 2 łyżek miodu (będzie ulepkowato) i przyprawy dyniowej. Na to ostatnie  musiałam się zgodzić. Na spód filiżanki powędrowało 1/2 łyżeczki przyprawy dyniowej, dalej espresso, sporo spienionego mleka, odrobina przyprawy na wierzch i już. Dla tych, którzy nie lubią słodkich napojów kawowych opcja idealna, bo kawa naprawdę smakuje jesiennie. Oczywiście, możecie dodać do niej puree dyniowego i bitej śmietany, a nawet odrobinę ekstraktu waniliowego tak jak blogerzy z Inspired Taste. W zasadzie wszystkie chwyty dozwolone, bo jest jesień i jest zimno. Coraz zimniej.

Foto: inspiredtaste.net

Czas przygotowania: 5 minut

Składniki:
1 łyżeczka przyprawy dyniowej (przepis podajemy tutaj)
1 espresso
spienione mleko

Na dno filiżanki wsypujemy 1/2 łyżeczkę pumpkin spice, zalewamy gorącym espresso, dopełniamy spienionym mlekiem. Całość posypujemy 


A na koniec cytat z Late Night Jimmy Fallon Show (więcej można obejrzeć tu):
Thank you the Pumpkin Spice Latte. Basically, you're being a cup of coffee that wears a slotty Halloween costume.

piątek, 4 października 2013

Catering Show 2013

23 września odbyła się kolejna edycja Catering Show organizowana przez MCC Mazurkas Conference Centre & Hotel w Ożarowie Mazowieckim. Jeśli komuś catering kojarzy się tylko z połyskującym majonezem na sałatkach warzywnych albo wędlinami zwiniętymi w ruloniki i wypełnionymi pastą jajeczną - jak na weselach - może zmienić zdanie po obejrzeniu zdjęć.
Bartłomiej Czerwiński, szef kuchni Mazurkas Catering zaproponował dania egzotyczne, np. medaliony z krokodyla na puree z dyni aromatyzowane pomarańczą i świeżym imbirem serwowane z karmelizowanymi cebulkami, czerwoną porzeczką i sosem z czarnego bzu. Albo norweską troć marynowaną w morskiej soli i owocach cytrusowych serwowaną na chutney z ananasa i dyni z sałatką z glonów Wakame i pomarańczowo-pieprzowym sosem. Dużo składników niecodziennych (czytaj: kojarzących się z czymś lepszym), kuchnia z mocnymi akcentami fusion - po prostu jedzeniowe show.



Nie mogło na nim zabraknąć owadów hodowanych przez Fabrykę Owadów i serwowanych w Co To To Je, a dla wzbogacenia smaku karmionych m.in. cynamonem, imbirem czy melonami (te owady to niezła gratka dla warszawskich foodies - może to i trochę odrzucające, ale w końcu bycie foodie do czegoś zobowiązuje...)
Nie łudzimy się oczywiście, że Catering Show zmieni oblicze menu firm cateringowych, z którymi niektórzy z nas mają do czynienia podczas firmowych Wigilii, konferencji czy spotkań integracyjnych. Z pewnością jednak pokazał, że masowa impreza nie musi opierać się na warstwowych sałatkach, carvingu, fikuśnie zwiniętych wędlinach i kruchych ciastkach w polewie czekoladowej.



I jeszcze drobne ogłoszenie.
Zgodnie z obietnicą, dzięki random.org wylosowaliśmy dziś 10 osób, które otrzymają wejściówki na Kocham Wino Fest. Trzy pierwsze oprócz wejściówki dostaną również vouchery na wino. Dziękujemy wszystkim za udział w konkursie. Ze zwycięzcami skontaktujemy się dzisiaj mailowo. 

czwartek, 3 października 2013

Brownie kawowe z maltesers

Wszyscy dobrze znamy charakterystyczne czerwone opakowanie skrywające chrupiące okrągłe kulki o wyjątkowym smaku słodu oblane mleczną czekoladą. W Europie mówimy na nie Maltesers, Amerykanie nazywają je Whoppers.  Można je po prostu zjeść, można też nimi udekorować ciasto. My poszliśmy o krok dalej i oprócz dekoracji, chcieliśmy nadać brownie charakterystyczny smak Maltesers. Słodu nie mieliśmy, więc wykorzystaliśmy kawę Inkę, która dobrze się sprawdziła. Brownie prezentuje się oryginalnie (bo Maltesers, jak wszystkie czekoladowe draże, dobrze wygląda w roli dekoracji). A do tego smakuje głęboko czekoladowo.


Czas przygotowania: 10 minut
Czas pieczenia: 30 minut

Składniki:
150 g gorzkiej czekolady
100 g masła
2 łyżki kawy Inki
1 łyżka kawy drobno zmielonej lub kawy rozpuszczalnej
2 łyżki kakao
5 łyżek wody
1/3 szklanki cukru
1/2 szklanki mąki pszennej
6 jaj
1 opakowanie Maltesers

Piekarnik nagrzewamy do temperatury 180 stopni Celsjusza. Formę wielkości 20 cm x 30 cm smarujemy 1 łyżką masła. W kąpieli wodnej rozpuszczamy czekoladę i pozostałe masło. Do małego garnuszka wsypujemy kakao, kawę, kawę Inkę, wlewamy wodę i podgrzewamy do rozpuszczenia wszystkich składników. Dodajemy do rozpuszczonej czekolady z masłem i mieszamy do połączenia składników. Dodajemy mąkę, cukier i jajka. Miksujemy mikserem do uzyskania jednolitej masy. Ciasto wlewamy do formy. Wstawiamy do piekarnika i pieczemy 30 minut (wyłączamy, kiedy środek ciasta jest jeszcze delikatnie galaretowaty). Wyciągamy ciasto z piekarnika, czekamy 20 minut i na delikatnie ciepłe ciasto kładziemy Maltesers.

wtorek, 1 października 2013

Kocham Wino Fest - wygraj wejściówki!

W sobotę 12 października w Forcie Legionów w Warszawie odbędzie się druga osłona Kocham Wino Fest organizowanego przez Centrum Wina, którego patronem medialnym będzie Crust and Dust (o pierwszej edycji Festiwalu możecie przeczytać tutaj). I tym razem będzie można degustować i kupować wino w okazyjnych, festiwalowych cenach (radzimy przyjechać samochodem... z kierowcą). Będzie można również wziąć udział w próbie pobicia rekordu Guinnessa w największej zbiorowej degustacji wina. 



Informacje:
Kocham Wino Fest - Festiwal Dobrego Smaku
12 października 2013, niedziela, godz. 12.00-20.00
Fort Legionów, ul. Zakroczymska 12, Warszawa
Bilet wstępu 20 zł (+ 10 zł kaucja zwrotna za kieliszek).
Klubowicze Kocham Wino - wstęp bezpłatny
Dzieci - wstęp bezpłatny
Bilety do kupienia w dniu imprezy przed wejściem.

Mamy dla Was 10 podwójnych zaproszeń na Kocham Wino Fest. Zaproszenia upoważniają do otrzymania jednego festiwalowego wina gratis! Sprostowanie: zaproszenia upoważniają do zniżki na wino w festiwalowym sklepie. Dodatkowo, 3 wylosowane osoby otrzymają vouchery na wino. 
Napiszcie w komentarzach pod postem, którą ojczyznę wina szczególnie lubicie. Nie zapomnijcie podać adresu e-mail (Zwycięzców będziemy później prosili o adres "tradycyjny" do wysyłki zaproszenia). Spośród nadesłanych odpowiedzi wylosujemy 10 zwycięzców. Na odpowiedzi czekamy do czwartku 3 października. W piątek opublikujemy listę Zwycięzców i skontaktujemy się z każdym z nich.