środa, 31 maja 2017

Pozwólcie dzieciom normalnie jeść

Dzień Dziecka to taki dzień w którym wszyscy przypominają sobie, że jest w nich odrobina dziecka. Jeśli rzeczywiście tak jest, to dlaczego duże dzieci zabraniają tym mniejszym normalnie jeść?

fot. Dan Gold
Od siedmiu lat obserwuję sobie dzieci. Są różne - niektóre spokojne, inne wybuchowe, jeszcze inne uśmiechnięte nawet, kiedy zabierze im się zabawkę. Ta różnorodność wydaje się naturalna - skoro dorośli nie są tacy sami, to dlaczego takie same mają być dzieci? Ale są momenty w których tej barwnej schedy wolimy nie zauważać i traktujemy ją niczym homogenizowany serek. 

Kiedy przychodzi pora posiłków okazuje się, że dzieci obowiązują trochę inne zasady niż dorosłych siedzących przy stole. Przy stole dzieci stają się jak ten serek - odpowiednio zmielone i traktowane jak zupełnie inny od dorosłych twór. Dziecko przy stole odzywać się nie powinno, bo przecież "nie mówi się z pełną buzią". To nic, że rodzice, wujkowie, kuzyni i ciotki trajkoczą przy stole. To nic, że na tym polegają w Polsce święta - na siedzeniu przy stole, przeżuwaniu kotleta czy zimnych nóżek i opowiadaniu po raz setny anegdoty o wuju, który zapomniał kluczy. Dzieci przy stole odzywać się za bardzo nie powinny, bo przecież kraczące ptaki i szczekające psy... Szczególnie mocno widać to w szkole i przedszkolu. Cisza na stołówce budzi moje najgorsze podejrzenia - przecież nawet w barze mlecznym rozmawiają ze sobą nieznajomi, którzy przypadkowo usiedli przy jednym stoliku i wspólnie delektują się kluseczkami i kotlecikami. 

Dzieci też, w przeciwieństwie do dorosłych, swoje posiłki powinny zjadać stosunkowo szybko. Ot takie niewinne - "jak będziecie się guzdrać to nie pójdziemy na plac zabaw" skutecznie zamienia dziecko w młodego pelikana połykającego wielkie gryzy jedzenia. My, dorośli, szybko posiłków nie jemy, bo to niezdrowe dla żołądka. No i niech ktoś śmie nas terroryzować przy stole! Nie ma za to żadnego problemu w poganianiu dzieci.  

Może być tak chociaż przez jeden dzień potraktować dzieci normalnie? Jak siebie samych? Pozwolić im przy jedzeniu poopowiadać, pośmiać się, ponarzekać i trochę pokłócić? Może ich nie poganiać tylko pozwolić im spokojnie zjeść? Może pozwolić im wymieszać te ziemniaczki z surówką na jednolitą papkę, skoro tak im bardziej smakuje? I spokojnie przyjąć to, że mogą czegoś nie lubić? Przecież bakłażan się nie obrazi jak usłyszy, że jest niedobry. A pomidorom nie będzie przyjemniej od tego, że mały człowiek będzie chciał ich zjeść 3 kilo na raz. Bo, że rączki trzymamy na stole, to rozumiem, ale że język zawsze za zębami, to tego już nie. 

czwartek, 25 maja 2017

Mama, czyli historia niejednej kawy

Jednym z pierwszych silnych wspomnień jest wydłubywanie fusów z jej filiżanki po kawie po turecku. Drugim, stanowcze "idź się pobaw, a ja się napiję kawy". 


Jako małe czteroletnie stworzenie zupełnie nie rozumiałam co takiego fascynującego może być w piciu kawy. I czytaniu gazety albo książki. I dlaczego w ogóle mama chciała przez chwilę być sama, beze mnie, przy stole, w ciszy czytając i pijąc kawę ze szklanki z cienkiego szkła (bo moja mama nie znosi kubków). 

Napisać, że moja mama jest niezwykła to tak jakby napisać, że pączek musi być z lukrem. Kiedy nikt nie słyszał o rodzicielstwie bliskości, a płacz dziecka uznawany był za przejaw zdrowej socjalizacji, mama pozwalała mi ze sobą spać i jako pierwsza osoba zupełnie poważnie potraktowała moją niechęć do przedszkola. Niechęć to naprawdę mało powiedziane - nienawidziłam tej głupiej instytucji w której najpierw pytano czy chcę budyń z sokiem, a kiedy odpowiadałam przecząco dostawałam tego soku dwa razy więcej niż koleżanki obok. Do dzisiaj uważam, że budyń z sokiem to jakieś koszmarne połączenie. A mama nie dość, że tego soku do budyniu nie dolewała, to zabrała mnie z przedszkola i została ze mną w domu. I cierpliwie wyklaskiwała ze mną sylaby najdziwniejszych słów, bo była to moja ulubiona zabawa. 

Mama pozwalała mi spełniać marzenia mimo, że musiało ją to dużo kosztować. Najpierw chciałam być skrzypaczką. Dopiero teraz, kiedy nasza pięciolatka marzy o graniu bez ćwiczenia lub ćwiczeniu zbyt energicznym niż jesteśmy w stanie to znieść, rozumiem jej poświęcenie. Mama nigdy mi nie powiedziała, że straszliwie nieudolnie jeżdżę tym smyczkiem po strunach i tak naprawdę najchętniej posłuchałaby własnych myśli. Dzisiaj dopiero rozumiem, że szkoła muzyczna była nie tylko moją orką, ale też jej ugorem. Żebym nie opychała się kanapkami, przynosiła mi w słoiczku mój ulubiony kremowy krupnik z klopsikami. Byłam słoikiem zanim się przeprowadziłam do Warszawy! 

Kiedy byłam młodsza potrafiłam jej zrobić sceny kulinarnej zazdrości o mojego starszego brata. Kiedykolwiek by się nie pojawił w naszym rodzinnym domu czekała na niego szarlotka i babka ziemniaczana i mnóstwo innych pyszności. Dzisiaj my dostajemy nie tylko szarlotkę na "wejście", ale na wyjście. I moje ulubione drożdżówki z cynamonem i kawałkami jabłek. I babkę piaskową, której nie umiem tak jak ona. 

Mama do dzisiaj się dziwi, że lubię gotować. W końcu jako podlotek z całym przekonaniem twierdziłam, że takie rzeczy są nie dla mnie. Ale przez osmozę chyba nauczyłam się robić te wszystkie kluski, kopytka, ciasta, klopsiki, zupy i surówki. Wiem, że najlepsza kasza zawsze znajduje się pod kołdrą, a słodycze przed dziećmi chowa się pod łóżkiem. 

Ostatnio powiedziałam Mamie po raz kolejny, że muszę się odchudzać. Usłyszałam wtedy mądre słowa "też całe życie się odchudzałam. Odmawiałam sobie tego i tamtego, bo chciałam być szczupła. I co? Minęły lata i teraz chciałabym wiele zjeść, ale już nie mogę". Przemyślałam sprawę i przestałam być dla siebie taka surowa. 

Jak ktoś mi mówi, że dzieci lepiej zachowują się bez rodziców to sobie myślę, że mają rację. Przy mamie mogę być szorstka, zezłoszczona, rozgoryczona, szczęśliwa i wzruszona. Ona to widzi i nadal mnie kocha. Fascynuje mnie to, mimo że sama mam dzieci. 

W Dniu Matki życzę Ci, Mamo, żebyśmy zawsze miały czas na wspólną kawę. I dziękuję Ci, że cierpliwie czekasz na nasz wspólny czas, aż dzieci w końcu pójdą spać. I że nauczyłaś mnie, że przesadnie dbając o dobrostan innych trzeba zawalczyć chociaż o te kawowe pięć minut na zebranie własnych myśli. 

wtorek, 23 maja 2017

5 amerykańskich sklepów dla miłośników kuchennych gadżetów

Kiedy widzę na horyzoncie jeden z tych sklepów czuję się jak dziecko stojące przed automatycznymi drzwiami sklepu z zabawkami. Wiem, że za chwilę wejdę do miejsca w którym co krok będę czuła ogromne "chcenie". Zabieramy Was na wycieczkę do naszych pięciu ulubionych amerykańskich sklepów. 


1. Williams Sonoma

fot:  Brooke Buchanan - Communications & Public Relations Manager - Williams-Sonoma, Inc. 

Williams Sonoma to najbardziej ekskluzywnych i najdroższy z naszych ulubionych sklepów. To tutaj na półkach z radością ukazują swoją moc sprzęty świetnej marki Cuisineart, którą lubią amerykańscy szefowie kuchni. Tutaj można kupić nóż za 750 dolarów, ale też świetnej jakości jest ten za "jedyne" $75. W Williams Sonoma po raz pierwszy 6 lat temu zobaczyliśmy całe komplety miedzianych garnków i sztućców. Tutaj też odkryliśmy mnóstwo nieznanych nam kuchennych przydasiów o których z ogromną pasją opowiadają pracownicy. W każdym sklepie można zobaczyć jak wielką wagę przykładają do zastawy ci, którzy mają duże domy i spore dochody. Talerze i tekstylia stołowe występują we wszystkich wzorach i kolorach. Łączy je jedno - są ponadczasowe. Nie ma tutaj plastikowych, nieco kiczowatych elementów zastawy typowej dla popołudniowego lipcowego pikniku. Mamy za to piękną zastawę z melaminy wysokiej jakości. Są to takie drobnostki, które dają poczucie, że mamy do czynienia z dużą dbałością o jakość i szczegóły. Tutaj też lubi zaglądać nasza córka - Williams Sonoma sprzedaje akcesoria do pieczenia dla dziewczynek i ich lalek.




Williams Sonoma współpracuje też z szefami kuchni i cukiernikami. Na stronie internetowej można zamówić mrożone wypieki czy gotowe składniki do przygotowania ciast i deserów. 
Wszystko możecie zobaczyć na stronie www.williams-sonoma.com  Sklep z wielką radością wysyła swoje towary do Polski - musimy jednak zapłacić cło i należne koszty przesyłki.

2. Sur la Table



Sur la Table to połączenie sklepu z przestrzenią warsztatową. Niezbyt piękne, ale solidne metalowe regały uginają się pod ciężarem żeliwnych garnków z LeCreuset, wszystkich możliwych rodzajów ekspresów do kawy (tutaj miła niespodzianka: można przetestować kawę zaparzoną w każdym z nich), form do pieczenia z Nordic Ware. W Sur la Table znajdziemy dużo akcesoriów do grillowania, wszystkie znane kuchenne marki, a także wielki stojak z ponad setką wzorów wykrawaczek do ciastek. Naszym ulubionym miejscem jest stół na samym środku sklepu. Stoją na nim pojemniki wypełnione silikonowymi szpatułkami w każdym rozmiarze i kolorze - od maleńkich wyglądających jak łyżka krasnoludka do przygotowywania owsianki dla Królewny Śnieżki po ogromne łopatki, którymi spokojnie możnaby nakładać ziemniaki z wojskowego kotła. Zapomniałabym o naszej ulubionej ścianie - ściana o długości ok. 4 metrów jest cała obwieszona nożami. W sklepie jest też przestrzeń do nauki gotowania. Odbywają się tutaj warsztaty z robienia croissantów, gnocchi, ravioli, tortów. Ich asortyment możecie obejrzeć na stronie www.surlatable.com. Nie wysyłają do Polski.





3. Crate and Barrel 



To zdecydowanie nasz ulubiony stacjonarny sklep z gadżetami. Jest połączeniem IKEI i Zara Home. Można w nim kupić wszystko - od mebli ogrodowych, przez dywany, do malusieńkich widelczyków do kukurydzy. W Crate and Barrel po raz pierwszy zobaczyliśmy jak wiele szklanek i kieliszków ma w swojej ofercie polska firma - Krosno. To w Polsce ogromna amerykańska sieć zamawiała swego czasu szklane wyroby, które cieszyły się ogromną popularnością. W Crate and Barrel bardzo lubimy sezonowe kolekcje - to tutaj znaleźliśmy nasze ulubione talerzyki z tekstami "I don't carrot at all" czy "just beet it". Podczas ostatniej wizyty kupiliśmy porcelanowy koszyczek do malin wyglądający zupełnie jak ten tekturowy. Dzieciaki zakochały się w miskach wyglądających jak liście sałaty i niezliczonej ilości stojaczków do zaznaczania miejsc przy stole (to ich ulubiona rozrywka przed każdą imprezą). My w Crate and Barrel najbardziej lubimy dział z przecenionymi rzeczami - znaleźliśmy tam małe nożyki idealne do serwowania past kanapkowych i małe ramekiny w których można podać gościom drobne przekąski. 
Crate and Barrel wysyła swoje produkty do Polski. 


poniedziałek, 22 maja 2017

Brunost, czyli jak pokochaliśmy brązowy ser

Nasz przygoda z brunostem zaczęła się pewnego poranka w Oslo 2 lata temu. Na śniadanie dostaliśmy chleb, dżem truskawkowy i blok czegoś brązowego


Nasz gospodarz krótko wyjaśnił, że robi nam mały test. Mieliśmy sprawdzić się jako potencjalni Norwegowie. Prostopadłościan w kolorze karmelowym stanął przed nami, a wraz z nim strug do sera (bo tak się nazywa taki śmieszny przyrząd do krojenia twardych serów). Ukroiliśmy sobie po plasterku czegoś, co miało strukturę nieco twardszą niż mozzarella, a w kolorze przypominało kajmak. Lub deskę barlinecką. Powąchaliśmy. Pachniało trochę karmelem, trochę kwasem, trochę zsiadłym mlekiem, a trochę maślanką. Raczej maślanką. Spróbowaliśmy. Plasterek delikatnie się złamał, a potem obkleił język i podniebienie. Był trochę kremowy, delikatnie słodkie i mdły. Pierwsze skojarzenie to chyba cukierki werter's original tylko bardziej karmelowe i kwaskowate. Drugie, Rivella - szwajcarski napój z serwatki.

Brunost to norwesku brązowy ser. Chociaż serowarzy oburzyliby się, że nie ma to nic wspólnego z prawdziwym serem. Nie ma w nim ani grama podpuszczki. Brunost powstaje w procesie wygotowywania serwatki i mleka lub śmietany. Dzięki serii reakcji aminokwasów i cukrów powstaje brązowa masa. Po odparowaniu wody z masy powstaje brunost. Nie trzeba go dojrzewać, można go jeść od razu, a w lodowce może być przechowywany przez kilka miesięcy. W norweskich sklepach leży czasem poza lodówką, więc nie jest wymagający. Dziecięca i uboższa wersja brunosta to prim - pasta kanapkowa o konsystencji i kolorze masy krówkowej, którą łatwo posmarować pieczywo czy gofra.  


Oślańskie kawiarnie i piekarnie wypełnione są o poranku klientami kupującymi obowiązkową kawę (Norwegowie są niekwestionowanymi liderami w konsumpcji kawy) i bułeczkę z brunostem. Bułeczka z brunostem to po prostu bulka i dwa plasterki sera (bez masła). W wersji luksusowej zamiast bułeczki występuje gofr - taki w kształcie klasycznego serduszka przygotowany w gofrownicy, którą można dostać w każdym polskim sklepie, a brązowy ser posmarowany jest konfiturą truskawkową. Brunost to nie tylko słodki ser kanapkowy. Dodaje się go do wypieków i dań wytrawnych. Szczególnie dobrze sprawdza się w sosach nadając im głębokiego, karmelowego smaku. 

W sklepie można znaleźć trzy rodzaje brunosta: ekte geitost produktowany wyłącznie z serwatki mleka koziego; geitost produktowany z mleka krowiego z dodatkiem mleka koziego i fløtemysost produktowany wyłącznie z mleka krowiego. Im więcej koziego mleka, tym intensywniejszy smak. Najpopularniejszym producentem brunosta jest firma Tine, która produkuje aż 13 rodzajów brązowego sera. W każdej norweskiej lodówce można znaleźć kilka rodzajów brunostów. Jak to zwykle bywa, w całej Norwegii jest mnóstwo małych manufaktur zajmujących się produkowaniem sera od szczęśliwych krów i kóz. 

Po spróbowaniu brunosta stwierdziliśmy, że jest pyszny. Zupełnie inny niż cokolwiek, co jedliśmy do tej pory. Nasze dzieci były innego zdania. Nigdy nie widzieliśmy, że ser tak szybko może pokonać drogę z ust do talerza. Jest jednak coś niesamowitego w tym produkcie – jego długa historia, fakt, że jest produktem ubocznym (bo jednak robi się go z serwatki) i norweskość. Dla miłośników natury Norwegia to fiordy. Dla miłośników jedzenia Norwegia to brunost. 


środa, 10 maja 2017

Aebleskiver czyli duńskie placko-kuleczki

Kiedy pierwszy raz zobaczyłam patelnię z dziurami nie byłam pewna do czego służy. Potem zobaczyłam nazwę, której nie potrafiłam poprawnie wymówić. W końcu użyłam jej i wyszły z tego najpyszniejsze śniadaniowe kulki w historii. 

Aebleskiver to puszyste placuszki w kształcie kulek. Tak naprawdę, nazwa oznacza jabłka w cieście. W Danii placuszki czasem nadziewa się konfiturą, czekoladą lub świeżymi owocami. Najczęściej jednak smaży się po prostu kuleczki bez nadzienia, a dodatki podaje obok. Tak jest znacznie prościej. Serwuje się je zawsze w bożonarodzeniowy poranek.  

Smażenie tych kuleczek wymaga nieco zachodu. Najpierw trzeba rozgrzać patelnię i masło. Każdą dziurkę wypełniamy masą. Kiedy placki usmażą się z jednej strony, trzeba je przewrócić. Jeśli jednak mamy ochotę je nadziewać to to jest moment, żeby je włożyć w kuleczkę. Nadzienie musi być odpowiednio zwarte, żeby od razu nam nie umknęło na patelnię. Dlatego dobrze się sprawdzają dżemy, kostki czekolady czy małe maliny. Placki przewracać najlepiej bambusowym patyczkiem do szaszłyków. I lepiej nie pomagać sobie ręką, bo patelnia jest naprawdę gorąca (sprawdziłam, niestety). 

Jeśli kiedyś wpadnie Wam w oko patelnia do aebleskiver to koniecznie ją kupcie. Okrągłe placki to fajne urozmaicenie weekednowych śniadań. Jeśli będziecie w Warszawie, to koniecznie spróbujcie ich w restauracji Nabo. Podają je z konfiturą i lodami. Są przepyszne! 


Czas przygotowania: 40 minut

Składniki: 
250 g mąki pszennej
1 /2 łyżeczki sody oczyszczonej
1 łyżeczka cukru waniliowego 
3 jajka
2 szklanki maślanki
50 g masła
plus masło do smażenia (100 g)



1. Mąkę, sodę i cukier waniliowy mieszamy. Odstawiamy.

2. 50 g masła rozpuszczamy i studzimy. Wlewamy do czystej miski. Dodajemy maślankę i mieszamy.

3. Białka oddzielamy od żółtek. Żółtka dodajemy do maślanki z masłem. Mieszamy.

4. Ubijamy pianę z białek.

5. Zawartość miski z mąką miksujemy z zawartością miski z maślanką. Wyłączamy mikser. Łyżką dodajemy białka i delikatnie mieszamy.

6. Patelnię stawiamy na ogniu. Do każdego otworu wkładamy odrobinę masła. Kiedy masło się rozpuści wypełniamy otworki masą do 3/4 wysokości. 

7. Smażymy, aż boki placuszków zrobią się złote - ok. 1,5 minuty. Patyczkiem delikatnie przewracamy kuleczki i smażymy, aż się zezłocą z drugiej strony. 

8. Powtarzamy do wyczepania masy. 
9. Podajemy z konfiturą, cukrem pudrem, bitą śmietaną, owocami.  



piątek, 5 maja 2017

Jak gotować i piec z amerykańskich przepisów?

Amerykańskie strony internetowe i blogi to niesamowita kopalnia kulinarnych inspiracji. Mieszkając w USA zauważyliśmy, że ich podstawowe produkty spożywcze są nieco inne niż polskie. Po powrocie próbowaliśmy odtwarzać nasze ulubione smaki, ale nie było to takie proste. Nasze rodzime produkty spożywcze zachowują się nieco inaczej. Dlatego napisaliśmy mały poradnik o tym jak uniknąć międzykulturowej wtopy kulinarnej. 



1. Sól

Może się wydawać, że każda sól ma taki sam smak. Nic bardziej mylnego. W USA używa się w zasadzie czterech podstawowych rodzajów soli: table salt (zwykle to sól jodowana o nieco drobniejszych kryształkach niż nasza), kosher salt (sól o grubszych ziarnach), sea salt (klasyczna sól morska) i fleur de sel. To, jakiej soli użyjemy ma ogromne znaczenie dla smaku dania czy deseru. Dla przykładu: 1 łyżeczka soli stołowej będzie bardziej słona niż 1 łyżeczka soli koszernej, bo będzie jej w daniu więcej. Inaczej będzie się też rozpuszczać na mięsie sól miałka i sól w kryształkach. 

Kolejną kwestią, którą musimy wziąć pod uwagę są preferencje smakowe. Amerykanie uwielbiają połączenie bardzo słodkiego smaku z wyraźnie słoną nutą. W końcu to oni są największymi miłośnikami solonego karmelu. Dlatego w przepisach na słodkości często trzeba dodać dużo więcej soli niż nam się wydaje. Jeśli chcemy piec coś, co ma smakować polskiemu łasuchowi ograniczmy ilość soli o połowę. Dobrze też czytajmy przepis - "salt" to zwykle sól jodowana. 


2. White sugar


Większość amerykańskich wypieków wydaje nam się zdecydowanie za słodka. Dlaczego? Powody są dwa. Amerykanie uwielbiają przesadnie słodkie wypieki. Bułeczki cynamonowe, dla przykładu, są wypełnione masą z cynamonu z ogromną ilością cukru, a na wierzchu udekorowane są grubą warstwą lukru lub serka typu philadephia z cukrem. To wszystko można zjeść tylko z ogromnym kubkiem gorzkiej kawy czy herbaty. Drugi powód to rodzaj cukru. Większość polskiego cukru to cukier z buraków cukrowych. Większość białego cukru w USA to rafinowany cukier trzcinowy. Jest on delikatnie mniej słodki od naszego rodzimego cukru buraczanego. Dlatego sugerujemy ograniczanie ilości cukru w wypiekach o 30%. Dzięki temu wypieki będą słodkie, ale nie ulepkowate. 


3. Brown sugar